Gaucho

Na liście naszych marzeń, którą zaczęliśmy spisywać na długo zanim na poważnie pomyśleliśmy o podróży dookoła świata, znalazła się również nauka jazdy konnej. Nie chodziło jednak o jazdę na lonży, na padoku, w toczku i z, jak się nam wydawało, trochę dziwacznym anglezowaniem.

Gdyby tak móc od razu przemierzać stepy, siedząc w szerokim siodle wygodnie niczym na kanapie i wzorem kowbojów nie odrywać od niego swoich zasługujących na komfort pośladków? Ta swoboda i wiatr we włosach... Chcieliśmy to poczuć.

Szalone marzenie niespodziewanie przypomniało o sobie gdy wiele miesięcy później zobaczyliśmy argentyńską pampę i zaganiających zwierzęta , kojarzących się w kowbojami, jeżdźców. Spotkaliśmy południowoamerykańskich pasterzy bydła, którzy być może obraziliby się usłyszawszy porównanie z północnoamerykańskimi kolegami po fachu. Gaucho, jak się okazało, mają bowiem długą historię, bogatą kulturę, muzykę, a nawet swój kodeks etyczny.

Gaucho to ludzie solidarni, lojalni i bardzo gościnni. W życiu kierują się zasadami, a ich słowo jest jak dawniej słowo angielskiego dżentelmena.

image

Życie gaucho nierozerwalnie związane jest z końmi i bydłem. Jego ważną część stanowi też mate, wołowina i muzyka gitarowa. Północnowschodnia część Argentyny nie ma jednak nic wspólnego z tangiem. Tutaj żyje się w rytmie chamame, muzyki wywodzącej się od indian Guarani, połączonej z hiszpańską gitarą i europejskim akordeonem.

Strój typowego gaucho składa się z poncho, luźnych spodni tzw bombachas, szerokiego skórzanego pasa oraz facon czyli długiego noża trzymanego za pasem. Do tego obowiązkowy beret czyli boina lub kapelusz, a na nogach skórzane wysokie buty lub alpargatas, czyli kapcio-espadryle. Gaucho nie rozstaje się nigdy z nakryciem głowy ani ze swoim nożem, którego używa zarówno do pracy, jak i do jedzenia.

Gaucho są wyśmienitymi jeźdźcami i biegle posługują się lassem. Dawniej popularną bronią używaną do łapania zwierząt były także bolas lub las boleadoras, kamienne kulki owinięte skórą i powiązane sznurkiem, którymi rzucało się spętując nogi uciekającego zwierzęcia. Nie mieliśmy jednak okazji zobaczyć ich nigdy poza muzeum lub straganami z pamiątkami dla turystów.

image

Bardzo zapragnęliśmy jednak zobaczyć gaucho przy pracy i spróbować chociaż przez chwilę pogalopować z nimi przez pampę. Zanim jednak zdążyliśmy dobrze zastanowić się nad szansami powodzenia tego szalonego pomysłu, już wysyłałam maile do wszystkich rancz w Argentynie i Chile z zapytaniem czy w zamian za pracę nie zechciano by nauczyć nas trochę jazdy konnej.

Wolontariat nie okazał się popularny bo na czterdzieści wysłanych wiadomości, odpisało nam zaledwie kilka osób. Niestety wszystkie odmownie. Po pierwsze trafiliśmy w sezon zimowy gdy większość końskich biznesów nie działała, po drugie nie mieliśmy żadnego doświadczenia w pracy z końmi, co z oczywistych przyczyn było najbardziej pożądaną umiejętnością. Po trzecie okazało się, że minimalny czas pobytu wolontariusza to najczęściej kilka miesięcy, a tak długim czasem nie dysponowaliśmy. Szczęście nam nie sprzyjało. Po kolejnej serii odmownych odpowiedzi straciliśmy nadzieję, że się uda, a przy i tak już ogromnych wydatkach na podróż, kilka tygodni opłacania lekcji nie wchodziło w grę.

Natrętna myśl nie dawała nam jednak spokoju... Gdzie lepiej uczyć się jazdy w stylu west, jeśli nie w Argentynie, od ludzi od dziecka przyzwyczajanych do pracy w siodle?

Gdy zwiedziliśmy już większość kraju i właściwie mieliśmy wyjeżdżać do Chile, przyszedł jednak mail od pewnego gaucho. Zapraszał nas do siebie, nie jako wolontariuszy, lecz swoich gości. Nie mogliśmy uwierzyć w nasze szczęście, ale długo się nie wahaliśmy.

Dario był bardzo zabiegany, ale mógł wygospodarować dla nas jakieś dwa tygodnie pomiędzy cabalgatas (końskimi rajdami), końskimi zawodami i innymi zobowiązaniami wobec klientów. Niestety mogliśmy się spotkać dopiero za miesiąc. Tylko co robić przez ten czas jeśli w Argentynie widzieliśmy już prawie wszystko (poza zasypaną śniegiem Patagonią), a w dodatku kończyły nam się zapasy dolarów do wymiany na błękitnym rynku? Po krótkiej i burzliwej naradzie postanowiliśmy zrobić pętlę przez Chile i nie będącą wcześniej w planach, Boliwię, żeby nabrać dolarów i na czas wrócić do Argentyny. Trzeba było pokonać prawie 5 tysięcy kilometrów ( ot, taka wycieczka jak z Warszawy do Lizbony i z powrotem) i cofnąć się niemal pod Buenos Aires, ale postanowiliśmy zaryzykować. Mieliśmy tylko nadzieję, że nieznajomy nie zmieni nagle zdania.

W międzyczasie okazało się, że szczęśliwym trafem nasz przyszły gospodarz ma duży sentyment do Polaków, ponieważ jego partnerka i wielu przyjaciół pochodzi z naszego kraju. Jego najmłodsza córka mówi biegle po polsku. Naszą ojczyznę odwiedził już kilkakrotnie i eksportuje do Polski pyszne argentyńskie wina. Jak się wkrótce okazało mieliśmy nawet pewnego wspólnego znajomego. Taki ten świat szokująco mały 🙂

Dario okazał się postacią bardzo barwną i szalenie charyzmatyczną. Były komandos i instruktor sił specjalnych, a przy tym zapalony gawędziarz chętnie wyjaśniający nam historię i kulturę Gaucho, przygrywający wieczorami z kolegami na gitarach i śpiewający rzewne pieśni. Szalenie energiczny, nieprzewidywalny, ale zawsze można było na nim polegać. Nie sposób było się z nim nudzić, ale jednocześnie nie sposób było coś zaplanować. Każdy dzień był jedną wielką niespodzianką.

image

Większość czasu spędzaliśmy jednak na przepięknej estancii (rancho) nad rzeką, otoczonej łąkami i rozlewiskami. Na przynależnej estancii farmie ( jedyne 5000 hektarów) poza dzikimi ptakami, kapibarami, kajmanami i strusiami nandu, żyło jakieś 6 tysięcy krów, 130 koni i spora gromadka owiec.

image

image

Nasi gospodarze zapewniali przepyszną, typowo argentyńską dietę, składającą się z kilograma wołowiny na głowę dziennie, dulce de leche, mate i czerwonego wina.
Niektóre dni wyglądały więc następująco: śniadanie (słodkie rogaliki i dulce de leche), kilka godzin jazdy konnej, obiad (pół kg wołowiny, wino, a na deser owoce polane dulce de leche), konie, podwieczorek ( ciasta plus dulce), konie lub inna aktywność, kolacja (pół kg wołowiny, jeszcze więcej wina i na deser... coś z dulce de leche). Po takiej diecie nic dziwnego, że przytyłam kilka kilo, a od siodła d... mieliśmy oboje fioletowe i obklejone plastrami.

image image

Pierwszego dnia Dario pokazał nam jak na konia wsiadać i nim kierować, drugiego kazał galopować. Nie to żeby wierzył w nasz błyskawiczny talent. Ufał dobrze wyszkolonym koniom rasy criollo, wytrzymałym i podobno bardzo mądrym zwierzętom. Nie pozostało nam nic innego jak również im zaufać.

Nauka okazała się bolesna. Od razu zaliczyłam swój pierwszy upadek z konia. Przeżyłam, więc Dario wsadził mnie z powrotem na konia i jeszcze tego samego dnia kazał znowu galopować. Na strach nie było miejsca.

image
Trzeciego dnia nasz gospodarz zarządził wyjazd na sąsiednie włości jego kuzyna Marcela, gdzie mielibyśmy pomagać przy zaganianiu krów. Zamiast pomagać oczywiście tylko przeszkadzaliśmy w pracy prawdziwych gaucho, którzy na stałe tam pracowali.

Ciemnoskórzy, rozmawiający między sobą w języku guarani, tylko patrzyli na nas lekko spode łba, myśląc pewnie "po cholerę przywieźli tu te miejskie niedojdy?!". Na wieść, że nie umiemy jeszcze jeździć konno jeden z nich tylko przewrócił oczami i parsknął "jak nic, zabiją się". Po cichu podzielaliśmy te obawy, ale postanowiliśmy nie dać tego po sobie poznać.

Fakt, że ośmioletnia córka jednego z pasterzy szalała już na koniu na oklep i bez butów, dodatkowo trochę nas onieśmielał, ale Dario zapewnił nas, że tu jeżdżą konno wkrótce po tym jak zaczynają chodzić.

image  image

Tak jak sądziliśmy gaucho w galopie przeganiali krowy z pastwiska na pastwisko, a my potulnie człapaliśmy za nimi. Wydawało się, że tworzą z koniem jedność. Niesamowita łatwość z jaką manewrowali, gwałtownie nawracali i pędzili na złamanie karku, przypominała nam filmowe sceny z rodeo.

Po udanej akcji, gaucho wrócili do innych obowiązków, a my z Dario i Marcelo, udaliśmy się na obchód stad. Tego dnia znacznie powiększyliśmy swoją wiedzę z zakresu hodowli koni i bydła rogatego 🙂

Byliśmy nawet świadkiem niesamowitej akcji ratunkowej, polegającej na spuszczeniu powietrza z krowy. Biedne zwierzę najadło się czegoś szkodliwego, tak, że spuchło jak balon. Krowa leżała nieruchomo cierpiąc katusze i powoli zaczynała się dusić. Zostało jej kilka godzin życia, nie było więc na co czekać. Marcelo, weterynarz z zawodu, nożem zgolił kawałek futra na brzuchu krowy i zrobił nieduże nacięcie. Następnie wziął jedyną długą, cienką rzecz jaką miał pod ręką, czyli metalową ostrzałkę do noża i bez chwili wahania głęboko wbił ją w krowę. Zwierzę nawet nie drgnęło. Nie mogliśmy na to patrzeć, ale najdziwniejsze miało dopiero nastąpić.

Panowie we dwóch zaczęli nogami ugniatać brzuch zwierzęcia, a z krowy powietrze uchodziło jak z balonika. Potem znowu wbijali ostrze i turlali zwierzę aby wycisnąć całe powietrze. Operacja trwała prawie pół godziny, ale pod koniec, o dziwo, krowa zaczęła się ruszać i swobodnie oddychać. Akcja ratunkowa zakończyła się pełnym sukcesem 🙂 Krowie z dziurą w brzuchu pozostało już tylko czekać na podanie następnego dnia antybiotyku.

My zaś po powrocie przystąpiliśmy znów do pięciu kilo pieczonej wołowiny, którą Dario bez wahania pokroił nożem, którym godzinę wcześniej nacinali żywą krowę. Woleliśmy nie zastanawiać się jakim zakażeniem nam to grozi, więc szybko przełknęliśmy to co mieliśmy na talerzu aby mięso nie stanęło nam w gardle.

image

Następnego dnia padło pytanie czy chcemy popływać na koniach w rzece. Oczywiście, że chcieliśmy!
Do wody mieliśmy wjechać na oklep i tu pojawiła się pierwsza trudność. Jak bez "wspomagania" wsiąść na konia? Dario zaprezentował nam wdzięczny podskok i już był na grzbiecie. O nie, ja nie urodziłam się w siodle ani nie ćwiczyłam akrobatyki, żeby móc powtórzyć ten numer. Ku mojemu zdziwieniu Łukasz wziął zamach nogą, odbił się od ziemi i już był na górze. Przyszła kolei na mnie... No cóż, ledwo wdrapałam się na wysokość końskiego grzbietu.
Wjechaliśmy do rzeki. Już po chwili konie zanurzyły się po szyję i zaczęły płynąć. W tym momencie chwyciliśmy za końskie grzywy, położyliśmy się na ich grzbietach i popłynęliśmy wraz z nimi. Trwało to tylko chwilę, ale uczucie było niesamowite.

image

image

A potem odjechaliśmy w stronę zachodzącego słońca 😉

THE END

Podziękowania dla Dario i Gaucho Argentino:

http://www.gaucho-argentino.com/en/

image

image