Nariz del Indio – czyli jak się robi biznes

Po "fascynującej" podróży kolejnym chickenbusem, dotarliśmy do brzegów jeziora Atitlan, miejsca które spektakularne widoki zawdzięcza wulkanicznemu pochodzeniu. Jezioro wypełnia ogromną kalderę powstałą tysiące lat temu, a otoczone jest trzema wysokimi wulkanami: San Pedro, Tolimanem i Atitlanem.

 

Niestety wskutek osuwisk ziemi, jezioro straciło naturalny odpływ. Poziom wody podnosi się w zaskakująco szybkim tempie, z roku na rok połykając kolejne położone nad brzegiem domy i drogi. Mieszkańcy w rozpaczliwym odruchu budują więc kolejne betonowe mury, ale natura powoli odbiera im ich majątki. Dla chętnych zainteresowanych obejrzeniem z bliska tego nieszczęścia, do jednego z częściowo zatopionych hoteli organizowane są już wycieczki nurkowe.

 

Panajachel, Solola, San Marcos i San Pedro

 

Nad Atitlanem zatrzymaliśmy się początkowo w bardzo turystycznym Panajachel, z którego blisko było na niedzielny, spożywczy targ w Sololi, na który ściągają Indianie z okolicznych, górskich wiosek. Co ciekawe, ich papuzie stroje różnią się od wioski do wioski, zarówno kolorami, jak i wzorami. Początkowo sądziliśmy, że gwatemalscy Indianie zaczęli nosić tak wielobarwne, wzorzyste stroje dla ozdoby, ale szybko wyprowadzono nas z błędu. To podobno konkwistadorzy wymyślili i nakazali nosić ludziom z różnych regionów odmienne stroje aby łatwiej móc ich odróżnić i zidentyfikować. Trzeba jednak przyznać, że tutejsi Indianie rozwinęli kunszt tkania i haftowana do rangi prawdziwej sztuki. Targowiska stanowią więc wielobarwną mozaikę ludzką i okazję do zrobienia ukradkiem kilku zdjęć, których autochtoni niestety sobie nie życzą.

image

 

Ponieważ w Panajachel poza licznymi knajpkami, sklepikami z artesańas i ładnymi widokami na jezioro, nie znaleźliśmy zbyt wiele atrakcji, postanowiliśmy poznać inne miasteczka rozrzucone wokół Atitlanu.

Początkowo obraliśmy kurs lanchą (wodną taksówką) do reklamowanego jako najładniejsze, San Marcos. Wioska okazała się mekką współczesnych hipisów oraz zwolenników najróżniejszych duchowych eksperymentów i medycyny holistycznej. San Marcos oferowało bowiem pełną gamę kursów i warsztatów masaży, jogi, reiki czyli leczenia aury energią, kinezjologii, refleksjologii, shiatsu, męskich tańców szamańskich, astrologii Majów i szeregu innych, bliżej niezidentyfikowanych i nietanich dziwactw. Przez chwilę kusiło nas żeby spróbować co kryje się pod tymi tajemniczymi nazwami, a zwłaszcza pewnymi warsztami zwanymi Spiritual Sexual Shamanism, na których uwalnialibyśmy ponoć naszą duchową, seksulaną energię, ale ceny jak na eksperyment społeczny okazały się trochę za wysokie.

 image

 

Zamiast szamańskich tańców i śpiewów wokół ogniska, pozostał nam więc tradycyjny trekking po okolicy. Mimo ostrzeżeń z przewodnika Lonely Planet oraz licznych opowieści jak bardzo niebezpiecznie jest spacerować samemu po okolicy, grzecznie acz stanowczo odmówiliśmy propozycjom towarzystwa przewodnika. Mimo lekkich obaw o rozbój w biały dzień, na spacer pomiędzy poszczególnymi wioskami, który dużymi partiami wiedzie zwykłą drogą, nie zamierzaliśmy wynajmować eskorty. Poczekaliśmy więc aż na szlaku pojawią się inne białe twarze i w bezpiecznym towarzystwie wybraliśmy się na wycieczkę. Droga, początkowo przejezdna dla tuk-tuków po jakimś czasie zamieniła się w wąską ścieżkę wiodącą zboczem. Podziwiając widok na wulkany i nie niepokojeni przez nikogo, przeszliśmy przez trzy kolejne wioski, aż do Santa Cruz, gdzie po czterech godzinkach marszu zapakowaliśmy się na lanchę płynącą z powrotem do San Marcos. Powoli zaczynaliśmy podejrzewać, że historie o tutejszych rozbojach to jakaś lokalna legenda, podtrzymywana przez miejscowych dla zwiększenia zysków. Historia wycieczki na Nariz del Indio miała nas tylko utwierdzić w tym przekonaniu.

image

 

Szlak na Nariz del Indio

 

Na Nariz del Indio ( Indiański Nos ), szczyt oferujący najlepsze widoki na jezioro i pobliskie wulkany, wybraliśmy się z kolejnego miasteczka, w którym postanowiliśmy się zatrzymać na kilka dni. San Pedro było backpackerskim miejscem i dobrą bazą wypadową na Nariz i wulkan San Pedro, na który Łukasz chciał się również wspiąć. Ja w tym czasie postanowiłam poznawać Atitlan z perspektywy kajaka. Po poprzedniej, ciężkiej wspinaczce na Santa Marię, niewielki Nariz (2200 m) był szczytem moich ambicji górskich.

Trek rozpoczyna się w jednej z dwóch pobliskich wiosek położonych u podnóża wulkanu. Z San Juan idzie się około dwóch godzin, z Santa Clary tylko 45 minut. Wybraliśmy więc dłuższą trasę i zagadnęliśmy miejscowych o tuk-tuka na kolejny poranek. Szybko znalazł sie chętny, typ o lekko lisiej twarzy informując nas, że wejście na Nariz kosztuje 50 Quetzali i kolejnych 15Q za wejście na sam szczyt. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że góra podzielona jest pomiędzy dwie sąsiadujące ze sobą wioski i za wstęp na ziemię każdej z nich trzeba oddzielnie zapłacić. Całe zbocze należy więc do miasteczka San Juan, a sam szczyt góry do sąsiedniej Santa Clary. Nie byliśmy zachwyceni podwójną opłatą, ale cóż, taki urok chodzenia po górach w Gwatemali.

image

 

Chytry typ zaoferował nam również usługi przewodnickie, za które grzecznie podziękowaliśmy. Następnego dnia o umówionej porze poza podstawionym tuk-tukiem pojawił sie także Typ parokrotnie oferując się znowu na przewodnika. Mimo odmów stwierdził, że podjedzie z nami pod wejście do parku. Taka troska wzbudziła nasze zaniepokojenie bo doświadczenie nauczyło nas już, że zazwyczaj nie jest ona bezinteresowna, ale innego wyjścia nie było. Człowieka przecież nie zwiążemy. Ruszyliśmy zatem w trasę, a przed nami nasz niedoszły przewodnik na swoim skuterku. Tuk-tuk wybrał okrężną trasę, podczas gdy Typ wyboistym skrótem puścił się w stronę Nariz del Indio. Spotkaliśmy się przy budce z biletami. Po raz kolejny zapewniliśmy, że na górę damy radę wejść sami i na pewno się nie zgubimy.
Pozostała tylko zapłata kasjerowi umówionej kwoty i ...... o dziwo rachunek do podpisania dostaje Typ.
- Dlaczego on podpisuje rachunek skoro to my płacimy i idziemy sami? - pytamy kasjera.
- Bo... on was tu przywiózł i jak by coś się stało, zaświadcza, że odmówiliście przewodnika.
- Ale jak chcecie możecie też się podpisać - włącza sie Typ.....
Tym razem byliśmy pewni jakiegoś podstępu.
- On tylko podstawił tuk-tuka. Idzemy sami bez przewodnika i płacimy 50 Quetzali? - upewniamy się
- Oczywiście
Zapewnienie to wcale nas nie uspokoiło.

 

Po półtoragodzinnej wspinaczce wyszliśmy na grzbiet, skąd już prosta droga prowadziła na szczyt.

- Dokąd idziecie? - zagadnął nas uśmiechnięty człowiek z maczetą u pasa, siedzący obok ścieżki.
- Na Nariz del Indio.....
- To tu. Musicie zapłacić po 20Q.
- Ale już zapłaciliśmy na dole po 50 - próbujemy się wykręcić od dodatkowych opłat. - Ma Pan może jakiś identyfikator?
- Nie.....50Q to strasznie dużoooo, ale to nieważne, tam jest San Juan a tu jest Santa Clara i ziemia prywatna. Żeby dojść na mirador musicie zapłacić.... - ruchem ręki wskazał nam najniższą wiatę na grzbiecie, za dostęp do której mieliśmy płacić.
- Ale my chcemy na szczyt. - mówimy wskazując identyczną wiatę 300 metrów wyżej. - Możemy się tam tędy dostać?
- Możecie, ale tam jest inny właściciel i będziecie musieli zapłacić po 50 Q a jak nie będziecie chcieli zapłacić to tam was okradną.
Logika tej wypowiedzi na chwilę odebrała nam mowę.
- ???....... Zaraz, czyli żeby się tam dostać musimy najpierw tu zapłacić po 20Q i potem jeszcze wyżej 50?!
- Nieeee...... Tu możecie zapłacić 15Q, a tam zapłacicie 25, może 30Q
- ???? - w tym momencie zbaranieliśmy, grzecznie podziękowaliśmy za wyjaśnienia i stwierdziliśmy, że znajdziemy inną drogę na szczyt.

 

Inna droga wiodła nieco niżej, trawersem przez plantacje kawy, a dalej ostro wspinała się w stronę najwyższej wiaty.
Około 20 metrów poniżej szczytu znaleźliśmy dogodne miejsce z pięknymi widokami na całe jezioro. Szczęśliwym trafem na szczycie dostrzegliśmy dwójkę turystów.
- Są tam jakieś opłaty? - pytamy z czystej ciekawości.
- Tyle samo co zapłaciliśmy na dole, 30Q od osoby. Lepiej zostańcie gdzie jesteście.
A więc jednak! Zostaliśmy na dole naciągnięci.
Z rady oczywiście skorzystaliśmy nie chcąc ponosić dodatkowych kosztów, tym bardziej, że obecne widoki w zupełności nas zadowalały....

image

- Hola amigo.... - Zagadnął nas kolejny już dzisiaj mężczyzna z maczetą, tym razem jednak na wyposażeniu miał też psa. I człowiekowi i psu źle patrzyło z oczu - Za wejście na szczyt trzeba zapłacić 30Q.
- No właśnie... Szczyt jest tam - odpowiadamy lekko poirytowani. Nie mając innych klientów na górze chłop najwyraźniej postanowił na nas zarobić.
- Tu też trzeba płacić.
- Mowy nie ma. Tu jest San Juan, tam jest szczyt i Santa Clara - nawet nie staraliśmy się już udawać uprzejmości. Kolejna próba wyłudzenia pieniędzy wprowadziła nas z równowagi.

Niewiele myśląc spakowaliśmy manatki i szybkim krokiem ruszyliśmy w dół.
- Będziecie miał problemy na dole amigos - pożegnały nas jeszcze pogróżki. Na szczęście ani chłop ani pies nie mieli ochoty na wszczęcie pościgu.

 

- Witam...... wszystko w porządku?- przywitał nas człowiek z budki biletowej na dole.
- Tak..... Spotkaliśmy po drodze innych turystów i już wiemy, że normalna cena to nie 50Q, tylko 30Q. Jeśli oddasz nam pieniądze, nie pójdziemy na policję - wypaliliśmy prostu z mostu.
Nie takiej odpowiedzi się chyba spodziewał.
- Ale...

Tu nastąpiła długa lista mniej lub bardziej rzeczowych argumentów i zapewnień, że to Typ wprowadził go w błąd i ogólnie to nie jego wina.....
- Tak, tak. Pan jest porządny, to na pewno wina Typa.
- Jak tylko go spotkam to ja już sobie z nim porozmawiam...
Bez wątpienia - pomyśleliśmy przyjmując z powrotem nasze 40Q.

Mocno zniesmaczeni wskoczyliśmy do tuk-tuka, żeby zdążyć na umówione zwiedzanie pobliskiej plantacji kawy.

image

image