Treking na Santa Maria

Quetzaltenango położone jest na 2330 m n.p.m. i stanowi świetną bazę wypadową na pobliskie wulkany, w tym na najwyższy szczyt Ameryki Środkowej, Tajumulco. Nas jednak interesowała Santa Maria (3772 m n.p.m.). Nieco niższy i sporo trudniejszy wulkan, którego główną atrakcją jest widok na Santiaguito. Niższy o ponad kilometr bardzo aktywny Santiaguito w w dzień raz po raz wyrzuca z siebie słupy dymu, natomiast w nocy można podziwiać kalderę pełną ławy i spektakularne erupcje. Nasz treking przewidywała zatem nocleg na szczycie.

 

image

 

W hostelu, w którym zamieszkaliśmy, szybko znalazła sie grupa "śmiałków" chętnych wybrać się razem z nami. Ponieważ ostatnie półtora tygodnia spędziliśmy nad oceanem, planowaliśmy krótką aklimatyzację, ale Xela ( Quetzaltenango ) zdecydowanie nie zachęcała do spędzenia w niej więcej czasu. Tym sposobem już drugiego dnia po przyjeździe wyruszyliśmy w towarzystwie Niemca, Holendra i Nowozelandczyka oraz naszego gwatemalskiego przewodnika zdobywać nasz pierwszy wulkan. Wesołe towarzystwo, poza nami,  składało się z architekta, psychologa klinicznego i muzyka.

image

 

Ciężkie plecaki nie ułatwiały nam wspinaczki, ale po półtorej godziny znaleźliśmy sie na przełęczy u podnóża wulkanu. Od tego momentu zaczęliśmy się piąć stromo pod górę błotnistą, kamienistą ścieżką, mozolnie zdobywając wysokość. Z czasem zaczęły nas mijać coraz liczniejsze grupy tubylczej ludności wracającej z nocy spędzonej na modlitwach na wulkanie.
Musieliśmy wyglądać niespecjalnie, sądząc po zachęcających do dalszej wspinaczki słowach otuchy. Szczególnie urocza była troska o nasze kostki wykazywana przez starsze panie w kolorowych, zamaszystych spódnicach, pędzące w dół na złamanie karku, najczęściej w klapkach albo sandałkach. Wulkanową modę uzupełniały czółenka, balerinki i kalosze. Panowie i młodzież zazwyczaj wybierali trampki oraz mokasyny.

Po kilku godzinach, wlokąc się noga za nogą i ledwo łapiąc oddech, w końcu dotarliśmy na szczyt. Brak aklimatyzacji boleśnie dał o sobie znać.
Na górze, poza pięknymi widokami, powitały nas niestety również stosy śmieci, pozostałości pikników i spożywczych darów składanych Bogu przez miejscowych. Przegoniwszy odpadki po zawietrznej stronie góry, zrobiliśmy sobie trochę miejsca na rozbicie namiotów. Wiatr przeganiał kłęby chmur, przez które przeświecały ostatnie promienie dnia. Pozostało nam już tylko wyciągnąć się wygodnie i podziwiać spektakularny zachód słońca.

image

image

 

Gdy tylko słońce schowało się za horyzont, poczuliśmy jak temperatura zaczyna gwałtownie spadać. Zakopaliśmy się więc w grubych śpiworach, czapkach, rękawiczkach i wszystkich ciepłych rzeczach, które mieliśmy ze sobą i położyliśmy się spać, w oczekiwaniu na nocną pobudkę na oglądanie erupcji wulkanu. Do tej pory Santiaguito skrywał się pod chmurami, ale mieliśmy nadzieję, że w nocy uda nam się go zobaczyć. Jak się okazało, czekała nas długa, bezsenna noc. Prawdopodobnie z powodu wysokości, udało nam się zmrużyć oko tylko na godzinę, ale dzięki temu nie mieliśmy najmniejszych problemów z wybudzeniem się o trzeciej na podziwianie aktywnego wulkanu. Kaldera świeciła tym razem ognistym blaskiem, co jakiś czas przetaczając po powierzchni fale lawy. W ciągu półtorej godziny udało nam się zobaczyć kilka pięknych pióropuszy ognia, po których następował głuchy pomruk i huk, przypominający dźwięk przelatującego nisko Jumbojet'a.

image

image

 

Do wschodu pozostało około godziny, nie opłacało się więc próbować zasnąć. Czekaliśmy aż pierwsze promienie słońca zabarwią horyzont i pasma gór na czerwono. W oddali widać było smużkę dymu, wydobywającego się z innego, położonego niedaleko jeziora Atitlan, wulkanu. Oczekiwanie i tym razem zostało wynagrodzone niesamowitymi widokami 🙂

image

image

image