Ruta de las Flores, czyli wielkie żarcie

W przerwie między aktywnościami, wybraliśmy się na Ruta de las Flores, czyli szlak małych, kolonialnych miasteczek, z których każde ma coś ciekawego do zaoferowania. Wszystkie uwodzą brukowanymi uliczkami, małymi domkami krytymi dachówką, urokliwymi sklepikami z artesañas i otaczającymi miasteczka zielonymi wzgórzami, na których rozłożyły się plantacje kawy.

 

Słyszeliśmy także o niezliczonych wycieczkach do wodospadów, ale jak się okazało, szlaki nie są oznakowane, często przebiegają przez prywatne ziemie i nie ma możliwości dotarcia do nich bez miejscowego przewodnika. Mimo to, w okolicy wciąż było wystarczająco wiele atrakcji, aby zapewnić nam zajęcie na kilka dni.

Ataco zachęca pastelowymi muralami ludowej sztuki naiwnej i sklepikami z rękodziełem w tym samym stylu. Apaneca nie jest tak urodziwa, ale oferuje dwa spacery do pobliskich jeziorek, ukrytych w dawnych kraterach. Laguna Verde i Laguna de las Ninfas nie są może spektakularne, ale to jedne z niewielu dobrze oznakowanych szlaków w okolicy, umożliwiających samodzielne wycieczki.

 

image

image

 

Juajua, największe miasteczko na Ruta de las Flores, i hostel Casa Mazeta, w którym się zatrzymaliśmy, okazały się świetnym wyborem. Z hostelu mieliśmy 45 minut spacerem do pięknych wodospadów Los Chorros de Calera, które w zupełności zrekompensowały nam brak dostępu do pozostałych kaskad w okolicy, nieosiągalnych bez przewodnika. Kilka minut spacerem dzieliło nas też od lokalnego targu, na którym codziennie kupowaliśmy świeże truskawki, rambutany (przez miejscowych uporczywie nazywane liczi) i inne owoce.

image

image

Rambutany

 

Tu muszę przyznać, że do Juajua zwabiło nas łakomstwo 🙂
Co weekend w miasteczku rozkłada się targ gastronomiczny. Dziesiątki stoisk z pachnącymi potrawami, głównie wszelkimi mięsiwami i langustynkami z grilla, przyciągają mnóstwo odwiedzających. Przewodnik wspominał wprawdzie o smażonych iguanach, wężach i świnkach morskich, ale i tym razem informacje okazały się mocno nieaktualne. Z potraw niecodziennych udało nam się spróbować jedynie nóżkę iguany, i to w Ataco, a nie w Juajua. Słyszeliśmy, że smakuje wybornie, przypominając połączenie kurczaka i ryby, ale nasz kawałek był całkiem bez smaku i składał się z samych kości. Niesmak szybko zabiliśmy wspaniałymi potrawami z grilla i w końcu, pierwszy raz od Meksyku, przyzwoitymi deserami.

Po weekendzie, skusiliśmy się także na miejscową wariację salwadorskiego przysmaku, w wersji podstawowej sprzedawanego na każdym rogu ulicy, czyli pupusa loca. Pupuserie w Salwadorze są tak popularne jak pierogarnie w Polsce. Pupusy to nic innego, jak kukurydziane placki, z ukrytym nadzieniem z sera, fasoli, czosnku, cebuli, kurczaka lub innego mięsa albo ich kombinacji. Szalona pupusa była słynna na całe miasteczko i charakteryzowała się rozmiarem XXL i wymieszaniem wszystkich tych składników.

image

 

Poza pupusami, dużą popularnością cieszą się tu różne przekąski smażone na głębokim oleju. Od smażonych chipsów bananowych i juki, po pasteles (tłum. ciasto), wbrew nazwie będącym słonym, wrzecionowatym pierogiem z masy kukurydzianej z warzywnym nadzieniem. Zaskoczyły nas również tutejsze quesadille i empanady, od Meksyku żyjące w naszej świadomości jako kolejno tortille z zapieczonym serem oraz smażony rodzaj pieroga z mięsnym, serowym lub warzywnym farszem. W Saladorze quesadille okazały się słodkimi ciastkami twarogowymi. Empanady zmieniły się również nie do poznania, w słodką smażoną masę bananową z dulce de leche w środku (dosłownie "słodycz z mleka"; czyli swojski kajmak, tylko jaśniejszy), często dosładzaną dodatkowo cukrem. Zazwyczaj smażone są na ulicznych straganach w towarzystwie słonych pasteles.

image

Salwadorska quesadilla

image

Pasteles i jaśniejsza od reszty, empanada.

 

Z szybkich przekąsek nie moglibyśmy zapomnieć również o kukurydzach w kolbie, a zwłaszcza o Elote Loco ( tłum. szalona kukurydza), maczanej w majonezie, posypanej serem i polanej trzema różnymi sosami: ketchupem, musztardą i sosem barbecue. Brzmi paskudnie? Łukaszowi o dziwo smakowało 🙂

Na targach można się również zaopatrzyć w chlebowe iguany, przypominające sucharki oraz na oko zupełnie niezjadliwe, skarmelizowane dynie i owoce pływające w cukrowym syropie. Ze względu na masowo ściągające do nich owady i wątpliwą urodę dania, staraliśmy się je omijać z daleka.

image  image

image

 

Po spróbowaniu wszystkich tych dobrodziejstw, nic dziwnego, że po kilku dniach obżarstwa, opuściliśmy Juajua chyba o dwa kilo ciężsi 🙂

image

Szalona kukurydza