Tolu, czyli komedia omyłek

Znacie powiedzenie "Bad decisions make good stories"? Taką decyzją było właśnie wybranie się do Tolu z zamiarem dotarcia na archipelag San Bernardo. Wszystko co mogło poszło nie tak jak powinno. A zapowiadało się tak spokojnie...

 

Z Kartageny złapaliśmy najwcześniejszy autobus do Tolu, żeby spokojnie zdążyć wsiąść na jedną z łódek wypływających przed południem na wyspy. Zamierzaliśmy spędzić noc na wyspie Mucura i wrócić następnego dnia. Z kilku źródeł słyszeliśmy, że wystarczy jeśli będziemy na miejscu przed dziesiątą. O 9.15 wysiadając w Tolu zostaliśmy "napadnięci" przez miejscowego rikszarza.

- Jeśli chcecie zdążyć na wyspy, ostatnia łódka odpływa za 10 minut. Szybko, szybko, wsiadajcie bo nie zdążycie.
Zaniepokoiliśmy się, ale nauczeni doświadczeniem uznaliśmy tą informację za próbę naciągania. W końcu nie planowaliśmy korzystać z rikszy, do nabrzeża było blisko. Po krótkiej dyskusji i negocjacji cen, postanowiliśmy jednak nie ryzykować i zapakowaliśmy się na wózeczek. Nasz " kierowca" pomknął i gdy tylko wpadł na wybrzeże, zaczął nawoływać do właścicieli agencji sprzedających wycieczki na wyspy czy łódka jeszcze stoi. Wszyscy powolnym ruchem dłoni wskazali oddalający się na morzu punkcik.
- Ale jak to możliwe? Przecież nie ma jeszcze 9.30?!
Widok ostatniej lanchy na horyzoncie spowodował u nas lekki atak paniki.

Skoro to niemożliwe, to pochodzimy, popytamy i na pewno ktoś jeszcze dziś tam płynie. Po półgodzinie wiedzieliśmy już, że dziś nie popłyniemy. Jedyną możliwością było wynajęcie łódki prywatnie, ale koszt zdecydowanie przewyższał nasze możliwości.
Usiedliśmy zrezygnowani. W oczy zajrzała nam przykra konieczność spędzenia dnia i nocy w miasteczku gdzie nie było absolutnie nic. Kilka uliczek, opustoszałych knajpek i hotelików, czekających na turystów, których przynajmniej w tym sezonie można by policzyć na palcach jednej ręki. Przynajmniej ze znalezieniem wolnego pokoju nie mieliśmy problemu.

 

Lokum wybraliśmy w sumie przyjemne, z oknem ( co wcale nie jest oczywistością ) i wentylatorem. Nasza sytuacja nie rysowała się aż tak źle. Zlokalizowaliśmy miejską plażę ( w niczym nie przypominającą tych wyspiarskich) i zalegliśmy pod bambusową parasolką nadrabiać zaległości. A tych jak zawsze mnóstwo... maile do rodziny, podliczenia kosztów wycieczki, blog.......
....TTTTTRRRRAAAACH!!!!!!!......... Aż podskoczyliśmy wyrwani z błogiego letargu.... Pioruny zaczęły walić tuż nad nami, a plaża w moment opustoszała. Wszyscy uciekli w popłochu. Oczywiście nigdzie nie mogła uciec lokalna trafostacja, o czym dowiedzieliśmy się zaraz po powrocie do hotelu. Nasz wiatrak smętnie zwisał bez ruchu.
- Trudno, mamy wczesne popołudnie... Do wieczora naprawią.
W międzyczasie postanowiliśmy zorientować się w kwestii naszej przyszłej wycieczki na wyspy. Po obejściu wszystkich agencji, wyszukaliśmy jedyną, która oferowała wycieczki na inną wyspę niż pozostali "touroperatorzy". Skuszeni wizją braku tłumów i obietnicą dobrego snurklingu, wynegocjowawszy dobrą cenę ochoczo zgodziliśmy się na propozycję.

 

Nastał wieczór, a prądu jak nie było tak nie ma..... Próby spania przy zamkniętym oknie bez działającego wiatraka niestety nie powiodły się, więc chcąc nie chcąc otworzyliśmy okno z nadzieją, że może fakt ten pozostanie niezauważony przez okoliczne komary. Koło północy, cali pogryzieni, byliśmy pewni, że otwarte okno nie umknęło niczyjej uwadze, a dodatkowo nabraliśmy przekonania, że gościmy chyba wszystkie owady z okolicy. Próba odbicia pokoju przy pomocy środków owadobójczych dostarczonych przez obsługę hotelu skończyła się całkowitym zagazowaniem pomieszczenia i kilkoma godzinami na korytarzu, oczywiście pośród roju komarów...

 

Gdy ledwo żywi dowlekliśmy się z rana na nabrzeże uderzył nas brak ludzi przed naszą agencją. Lekko zaniepokojeni zapytaliśmy właściciela czy faktycznie dzisiaj płyniemy. Ten uspokajająco pokiwał głową i chwilę poźniej w towarzystwie osób z innych agencji siedzieliśmy w łódce.
- Trochę to dziwne, pomyśleliśmy, ale najwyraźniej wysadzą nas na naszej plaży, a sami popłyną dalej

 

Jasne... Już pierwszy przystanek rozwiał wszelkie wątpliwości i nadzieje.... Płyniemy tak jak wszyscy inni na Mucurę. Czemu tylko ten typ z agencji nam wcześniej nie powiedział, że nie ma więcej chętnych i możemy popłynąć albo na Mucurę albo wcale??!! Jeszcze wczoraj, dziad jeden, przechwalał się, że oni jako jedyni pływają gdzie indziej. Mocno wkurzeni takim obrotem sprawy wymusiliśmy na kapitanie lanchy telefon do Tolu, ale jak łatwo się domyślić nikt go nie odebrał. Niech no tylko dorwiemy oszusta po powrocie...

 

Skoro i tak nic nie mogliśmy zrobić postanowiliśmy cieszyć się tym co mamy. Niestety plaża na Mucurze choć nienajbrzydsza, w sumie ma może 30 metrów długości i cała zajęta jest przez chatki sprzedające drogie jedzenie i jeszcze droższe drinki specjalnie dowożonym tu turystom. Takim jak my próbuje się jeszcze wcisnąć równie drogie wycieczki snurklingowe na pobliską rafę. Określenie rafa to jednak nadużycie. Oferta dotyczy bowiem niewielkiego obszaru martwego koralowca i garstki rybek. Najzabawniejsze jest to, że wprawny pływak może do niej dopłynąć wpław, nawet bez płetw.

Na wyspie jest jeszcze wioska lokalnej ludności i wypasiony hotel dla bogatych. Reszta to mangrowce. A miała być długa szeroka plaża, mnóstwo ryb i zdrowa rafa, oczywiście na innej wyspie. Może po tych wszystkich wyspach, które już w naszej podróży odwiedziliśmy, mieliśmy zbyt wysokie oczekiwania? Mimo wszystko te trzy godziny, które po raz ostatni spędziliśmy w błękitnym, karaibskim morzu były naprawdę relaksujące.

 

image

 

Już na powrocie przyszła jednak refleksja czy dla tych trzech godzin warto było tłuc się aż z Kartageny i wydać całkiem sporo pieniędzy.....?

- Myślisz, że facet będzie w agencji....?
- Będzie. Przecież nie zamknie interesu.... Chociaż.... zobaczymy...
- No... Ja to bym się nie zdziwiła gdyby zwiał....

Ach ta kobieca intuicja. Nie uwierzycie, ale pół godziny przed naszym powrotem "touroperatora" pilnie wezwały inne obowiązki i nie wiadomo kiedy wróci... Tak przynajmniej brzmiała wersja oficjalna głoszona przez miejscowych.
Pewnie na to liczył, ale nie mamy czasu czekać. Musimy złapać autobus.

 

- Dwa bilety do Kartageny, por favor, na siedemnastą.
- Autobusy nie jeżdżą bo nie ma prądu.
-??? ..... Ale.....
- To znaczy nie dojechały bo drogi są zablokowane, bo nie ma prądu....

 

Tu należy Wam się małe wyjaśnienie. Otóż w Ameryce Południowej blokowanie dróg jest traktowane jak remedium na wszystkie problemy społeczne.
Nie podoba sie rządzący polityk? Zablokujmy drogi
Miasto jest za bardzo zakorkowane? Zablokujmy drogi ( w tymże mieście, na pewno pomoże)
Wysiadł prąd i nikt go przez dobę nie naprawił? No oczywiście... Zablokujmy drogę..
Zginął pies sąsiadki?........
Tak było w Peru, tak było w Boliwii i tak widać jest w Kolumbii.

Tak więc nasz autobus stoi gdzieś w polu uwięziony przez wieśniaków bez prądu, ale jest promyk nadziei.

- O 18 będzie jechał autobus w stonę Medellin, podwiezie Was kilka kilometrów za miasto i tam przesiądziecie się do innego wozu, który już jedzie żeby Was zabrać. "Was", czyli osiem osób, które już miały wizję utknięcia w tej metropolii na kolejną noc, odetchnęło z ulgą.

 

Faktycznie po pół godzinie jazdy w zupełnie odwrotnym kierunku spotkaliśmy się z innym autobusem i po przesiadce pomknęliśmy w stronę Kartageny, przez jakieś dziesięć minut... Potem zaczął się objazd, czyli droga na którą nie powinno wjeżdżać nic poza traktorem lub porządną terenówką. Nie mając jednak wyjścia okazło się, że i wypasiony autokar da radę. Trąc więc o gałęzie drzew i wydając z siebie potępieńcze jęki nasz pojazd brnął do przodu, raz po raz niebezpiecznie przechylając się nad przydrożnymi rowami. Do tej pory nie możemy uwierzyć, że jakimś cudem udało nam się w końcu dotrzeć do przejezdnej drogi i, że przy tym całym zamieszaniu nasza podróż powrotna trwała jedynie godzinę dłużej niż powinna. Mimo, że w środku nocy, przyjazd do Kartageny, powitaliśmy z niekłamaną radością.

image

image Isla Mucura od najlepszej strony