Wulkany Nikaraguy i volcanoboarding

Nikaragua to kraina jezior i wulkanów. Jeden rzut oka na mapę wystarczy żeby zrozumieć skąd ten przydomek. Od północy na południe kraj przecina pasmo wulkanów, z czego 19 wciąż jest aktywnych.  Wybór tego jednego nie jest więc prosty....

 

Park(ing) Narodowy Masaya

image

Masaya to najbardziej aktywny wulkan w okolicy Granady i Managuy. Z głównego, olbrzymiego krateru nieustannie wydobywają się kłęby dymu, najczęściej całkiem zasnuwając widok. Ostatni wybuch miał miejsce całkiem niedawno, w 2003 roku.
Zapewne w innej części świata taka atrakcja byłaby możliwa do podziwiania jedynie z daleka, zza kordonu potężnych barierek, ale nie w Nikaragui. Tutaj ciężko o bardziej dostępny wulkan.

Na Masaye ( wstęp 100 cordobas, czyli niecałe 4 USD) wiedzie asfaltowa droga zakończona parkingiem, dosłownie na krawędzi krateru. Stąd leniwy turysta może wynająć również konia (6 USD), który obwiezie go wokół sąsiednich, wygasłych już kraterów.

Żeby dostać sie na górę, można oczywiście wykupić wycieczkę z Masayi. Trochę tańszą opcją jest zapłacenie za busik, który czeka na turystów przy wejściu do parku (100 cordob). Oszczędni mogą 6 km na szczyt pokonać pieszo, co nie jest ani trudne ani specjalnie czasochłonne. Przy odrobinie szczęścia można też złapać stopa, przy okazji poznając ciekawych ludzi. My wylosowaliśmy koreańskiego misjonarza od 10 lat mieszkającego w Nikaragui 🙂

 

Cerro Negro - volcanoboarding

image

Z Leon na Cerro Negro ( 728 m) organizowane są całe pielgrzymki żądnych wrażeń turystów chcących poślizgać się ze szczytu na desce. Byliśmy i my! Gdzie w końcu, jak nie tu, ktoś nam pozwoli na takie atrakcje na aktywnym wulkanie.
Pod kompletnie pozbawiony roślinności stożek razem ze sprzętem dostarcza nas ciężarówka. Dalej trzeba już sobie radzić samemu. Na sprzęt składa się deska wykonana ze sklejki i podbita blachą, specjalne kombinezony, okularki i rękawiczki.

Na szczyt idzie się tylko 40 minut, ale dotarcie tam z deską nie jest łatwe. Kamienne zbocza osypują się spod nóg, żar leje się z nieba, a deska do najwygodniejszych w noszeniu nie należy. Upał byłby nie do wytrzymania gdyby nie silny wiatr, ale już po chwili okazuje się, że wcale nie jest naszym sprzymierzeńcem. Huraganowe podmuchy niemal nas przewracają, wyrywając deskę z ręki i podstępnie próbują strącić nas ze zbocza. Idziemy wolno, potykając się i co chwilę próbując znaleźć jakąś mniej niewygodną pozycję dla deski o gabarytach okiennicy. Po dłuższej chwili i kilku wywrotkach Dorota ma serdecznie dosyć. Wiatr okręca nią w każdą możliwą stronę, a deska wyraźnie zaczyna ciążyć. W pewnej chwili podmuch prawie zrzuca ją z usypanej grani. Po niecałej godzinie, dłużącego się w nieskończoność marszu, stajemy na szczycie.

Po krótkiej instrukcji obsługi dechy - "trzymacie się sznurka, a jak chcecie przyśpieszyć trzeba się wychylić do tyłu", przebieramy sie w kombinezony i jesteśmy gotowi do zjazdu.
Dziewczyny trochę boją się prędkości, ale przewodnik uspokaja, że tak jak na sankach, łatwo hamować nogami. Ustawiamy deskę, zakładamy okularki, uczynny człowiek solidnym pchnięciem uruchamia nasz rydwan i....... gnamy albo nie. Właściwie nie bardzo wiadomo dlaczego niektórzy rozwijają pokaźne prędkości, a inni ledwo suną po żużlu. Strach momentalnie znika i właściwie chciałoby się powiedzieć - czemu tak wolno?

Poniżej możecie zobaczyć końcówkę zjazdu przyszłego chirurga

A tu widok zza "kółka"

 

Laguna de Apoyo - jezioro w kraterze

image

Stary, śpiący wulkan leżący między Granadą, a Masayą. Wypełniony wodą, olbrzymi krater stał się miejscem wypoczynku miejscowych. Bardzo prosto dostajemy się na miejsce chickenbusem z Masayi. Wycieczka wymaga jednak trochę cierpliwości bo pnący się na zbocza wulkanu autobus staje co dziesięć metrów, a jak już jedzie osiąga prędkość kulawego osła.
Najlepszy widok na jezioro jest z położonej na szczycie kaldery Cateriny, jednak żeby się tam dostać należy mozolnie wrócić do Masayi i złapać kolejny autobus jadący w kierunku Peublos Blancos.

 

Mombacho - w górę patrz!

image

Wycieczka na Mombacho ( 1345 m) to jedna z największych atrakcji w okolicy Granady. Łatwo dostępny chickenbusem, jednak większość odwiedzających przybywa tu w zorganizowanych grupach, wjeżdżając na szczyt terenówkami lub parkowymi ciężarówkami. Jeśli poza wstępem do parku (5 USD), nie chcemy płacić dodatkowych 15 USD za podwózkę na szczyt, czeka nas długa i mozolna wspinaczka. Droga, chociaż szeroka i utwardzona, jest niestety zabójczo stroma. Jest rano i słońce nie daje się jeszcze we znaki, ale pot leje się z nas strumieniami. Narasta w nas złość, że musimy się tak męczyć, ale zaraz przypominamy sobie, że 15 dolarów to równowartość naszego noclegu i dziennego wyżywienia. Chciało się podróżować, trzeba oszczędzać.
Uśmiechamy się jednak spotykając po drodze stado wyjców, kolibry i liczne kolorowe motyle, które przegapiają mijający nas w pędzie turyści w busikach.

W drodze na szczyt mijamy najpierw plantacje kawy. Nieco wyżej wchodzimy w las mglisty, by na szczycie dotrzeć do lasu deszczowego. Na górze mamy do wyboru bezpłatny 1,5-godzinny szlak wokół krateru i dłuższy, ale dodatkowo płatny szlak z obowiązkowym przewodnikiem. Wybieramy ten pierwszy. Wiedzie przez naprawdę mokry las deszczowy i rozciągają się z niego piękne widoki na Granadę i jezioro Nikaragua, a w drugą stronę na wulkan Masaya i Lagunę de Apoyo. Idąc przez las warto patrzeć w górę. Mieszka tu bowiem sporo leniwców, które choć bardzo trudne do wypatrzenia ( kłąb szarego futra w gęstwinie zieleni), nie ukryją sie przed wprawnym okiem.

image

 

Maderas - zabójczy wulkan z Ometepe

image

O Maderas ( 1394 m) krążą legendy. Według tego co mówi "Samotna Planeta", wejście na szczyt możliwe jest tylko z wykwalifikowanym przewodnikiem. Miejscowa ludność twierdzi, że bez tegoż przewodnika na pewno się pogubimy, zginiemy, a pechowców pożrą na dodatek niedźwiedzie polarne. Natomiast czytając fora internetowe można dojść do wniosku, że zanim zdążymy sie zgubić i zostaniemy pożarci, to utopimy sie w błocie albo padniemy z wycieńczenia.

Fakt jest taki, że drogę na szczyt bez problemu pokonamy sami. W dużej mierze jest ona nawet oznaczona, a w miejscach gdzie potencjalnie można się zgubić sprawdza się zasada, że wierzchołek jest tam gdzie prowadzi więcej tropów. Najpopularniejszy szlak zaczyna sie w Fince Magdalena, najstarszej farmie na wyspie, gdzie zresztą mieszkaliśmy. Szlak nie jest łatwy ani przyjemny. Jego stan oceniłbym na drogę powiatową trzeciej kategorii. Jest dużo dziur, kamieni i rowów, a środkiem płynie woda, ale jest przejezdny. Jeśli jednak zdecydujemy się zaatakować górę będziemy mogli podziwiać bardzo ciekawą roślinność zmieniającą sie wraz ze zdobywaną wysokością. Widoków nie uświadczymy prawie żadnych, ale za to do woli będziemy mogli się sycić lasem deszczowym porastającym zbocza wulkanu. W dolnych partiach można spotkać wyjce i kapucynki. Można się również natknąć na węże, w tym jadowitego węża koralowego lub jego niegroźnego naśladowcę. Żadnego lepiej na wszelki wypadek nie deptać.

Szczyt często kryje się w chmurach, z których lubi padać. Skądś się to legendarne błoto musi w końcu brać. W kraterze usadowiło się małe jeziorko. Tak przynajmniej wszyscy twierdzą bo podczas mojej wizyty nie udało sie tego dowieść. Chmury były tak gęste, że co prawda jakąś wodę było widać, ale czy to na pewno jeziorko.......:)

 image