Wyruszyć by spotkać siebie

Gdy dni stają się do siebie zbyt podobne, gdy dosyć mam pędu, ale i monotonnej codzienności, ruszam przed siebie.
Gdy tylko wsiadam do samolotu lub pociągu ogarnia mnie spokój. Za sobą zostawiam wszystkie bieżące sprawy i cały pośpiech. Zaczynam uważnie obserwować ludzi i krajobrazy, przysłuchiwać się melodii obcych języków.

Wszystko jest nowe, ale oswojone. Czuję, że jestem u siebie.

Czas zwalnia. Pozwalam zwolnić i myślom. Przyglądam im się ciekawie. Niektóre zatrzymuję na chwilę, ale większość płynie swobodnie jak chmury po niebie.
Świadomość budzi się jakby z zimowego snu. Łagodnie popadam w stan podobny do medytacji. Stan drogi.

Przez następne dni i tygodnie mogę zapomnieć o znanym planie dnia… Wczesna pobudka, szybkie śniadanie, kawa, osiem godzin w pracy i codzienne sprawunki. Czynności wykonywane mechanicznie, z czego zdaję sobie sprawę dopiero gdy czasem do świadomości przebije się tak dobrze znane każdemu: „czy na pewno zamknęłam drzwi”, „czy wyłączyłam żelazko?”

W drodze gdzieś znika przydatna na co dzień rutyna, zautomatyzowane ruchy, tak pomocne aby przyśpieszać, wciąż przyśpieszać. Aby w planie dnia zmieścić coraz więcej i pokazać naszą wielozadaniowość, naczelną cnotę Homo Urbanus.

Znikają utarte ścieżki dom-praca-dom, z przystankiem w centrum handlowym na poziomie rybki lub parasolki. Zamiast nich trzeba wydeptać sobie nowe.

Podróż daje czas i przestrzeń na przyjrzenie się swojej ścieżce, temu co dla mnie ważne. Brak planu dnia i wyjście poza strefę komfortu, aby odnaleźć równowagę.
Wyłączam więc Internet, odkładam niemal przyrośnięty do ręki smartphone. W zamian dużo czytam i obserwuję otaczający mnie świat. Chłonę kolory, zapachy i smaki, których nie zauważam w codziennym pędzie.

Być może wpisuję się nawet w modny nurt mindfulness, ale wolę myśleć, że robię po prostu to co pielgrzymi i wędrowcy od setek lat.
Ruszam w świat by spotkać siebie.