Hacjenda

Właściwie miało nas tu nie być. Kolejne kolonialne miasteczko nie budziło naszego entuzjazmu, zwłaszcza że nie tak dawna wizyta w honduraskim Gracias była raczej rozczarowująca.

Postanowiliśmy jednak zapolować na Utili na wielką rybę więc z salwadorskiego wybrzeża Pacyfiku musieliśmy się dostać na karaibskie wybrzeże Hondurasu czyli w zasadzie przejechać przez dwa kraje w poprzek. Korzystając z lokalnego transportu takiej trasy nie da się pokonać w jeden ani nawet dwa dni. Skoro więc i tak musieliśmy zanocować gdzieś po drodze wybór padł na Suchitoto, ponoć najpiękniejsze kolonialne miasteczko w Salwadorze.

Po dotarciu na miejsce ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że nikt tak do końca nie wie gdzie jest hostel Casa Suchi, w którym mieliśmy się zatrzymać. Na szczęście krok po kroku, pytając miejscowych, trafiliśmy na właściwe skrzyżowanie. Wskazany budynek z zewnątrz niczym się nie wyróżniał. Proste białe ściany, lekko zdobione kraty w oknach, dach kryty spłowiałą już dachówką i żadnego szyldu. Tym razem szczęście nam jednak sprzyjało. Okazało się, że za 20USD wynajęliśmy olbrzymi, wiekowy dom z ogrodem, hamakami i trochę zaniedbanym, ale jednak basenem. Oczywiście nie zamierzaliśmy wynajmować całego domu, tylko skromny pokoik, ale nie wiadomo czemu, byliśmy jedynymi gośćmi w tym niezwykłym miejscu. Żyrandole z kolorowego szkła zwieszały się na grubych łańcuchach z belek podtrzymujących podcienia. Obok, na tych samych belkach, zawieszono hamaki plecione z barwnych grubych sznurów. Czas odebrał im jednak jakrawość i pastelowe teraz kolory idealnie wtapiały sie w zszarzałą biel ścian i brązy starych mebli. Wielki wspólny pokój, wyższy niż pokoje mieszkalne, wypełniony był meblami przywodzącymi na myśl czasy kolonialne. Spłowiały i miejscami mocno zniszczony materiał obić świadczył, że mogą one być tak stare jak i sam dom.

image

Ogród, choć trochę zaniedbany, wciąż był piękny. Jego centralne miejsce zajmowało olbrzymie drzewo obwieszone słodkimi, brązowymi owocami nispero ( w innych krajach zwanego zapote / chicozapote). Obok usadowiło się nieco mniejsze drzewo awokado, pod którego gałęziami znalazł miejsce biały, ażurowy stoliczek, przy którym codziennie celebrowaliśmy śniadania. Przeciwległą stronę ogrodu zajmował niewielki basen. Przestrzeń pomiędzy częścią mieszkalną domu, a umieszczoną w oddzielnym budynku kuchnią, wypełniała mała fontanna i gąszcz zieleni.

image

image
Jako, że nikt nie zakłócał naszego spokoju, w domu szybko poczuliśmy się jak właściciele kolonialnej rezydencji. Wyjeżdżając żałowalismy tylko, że nie mieliśmy więcej czasu na leżenie w hamakach i czytanie.

Samo Suchitoto okazało się bardzo urokliwym, sennym miasteczkiem. Kolonialna zabudowa zachowała się w bardzo dobrym stanie. Mimo bardzo nielicznie pojawiających się tu turystów, rynek i przyległe uliczki pełne są małych sklepików z miejscowym rękodziełem i pamiątkami. Brukowanymi uliczkami spacerują życzliwi i uśmiechnięci ludzie, raz po raz zagadując czy nam się podoba i czy przez przypadek czegoś nam nie trzeba. Idealne miejsce by zrelaksować się przed czekającą nas podróżą.

image

image

Okolica Suchitoto nie ma jednak wiele do zaoferowania. Pomimo, że miasto leży nad samym brzegiem jeziora, brak tu możliwości wypożyczenia jakiegokolwiek sprzętu wodnego.

W bliskiej odległości znajdują się też dwa wodospady, ale w porze suchej przynajmniej jeden z nich całkowicie wysycha. Z miasteczka są też organizowane wycieczki w pobliskie góry, gdzie wciąż można zobaczyć kryjówki rewolucjonistów, pamiątki po nieodległej wojnie domowej. Jak to w Salwadorze, wszystkie wycieczki polecane są jednak wyłącznie w eskorcie policji. Tak na wszelki wypadek.