Fajerwerki w Sydney

Fajerwerki w Sydney, marzenie każdego piromana i tysięcy zagranicznych turystów, jak co roku zapowiadały się hucznie. Plakaty zapraszały do spędzenia nocy sylwestrowej na ulicach miasta, specjalne punkty służyły informacją, z których miejsc najlepiej oglądać show, a poustawiane wcześniej bariery i tablice świetlne reorganizujące ruch dobitnie świadczyły, że do godziny zero pozostało już niewiele czasu.

Dla nas fajerwerki były punktem obowiązkowym programu. Nie zamierzaliśmy jednak płacić za wstęp setek dolarów (od 200 AUD wzwyż), pozostało nam więc poszukać jakiejś ogólnodostępnej miejscówki. Bret z Anią (przeczytajcie jej relację z tego wieczoru na blogu Anulla w Krainie Oz ), nowo poznana australijsko-polska para, u której spędziliśmy Wigilię, postanowili do nas dołączyć. Solidarnie uznaliśmy, że najlepszym miejscem na oglądanie show będzie Mrs Macquarie Point, półwysep i jedno z nielicznych miejsc w Sydney, z których w jednej lini widać na pierwszym planie Operę, a w tle Harbour Bridge. Jako, że to popularne miejsce i zostaliśmy ostrzeżeni, że szybko się zapełnia, umówiliśmy się przed wejściem rano, tuż przed godziną otwarcia bramek.

30 grudnia to niby jeszcze dzień jak codzień, ale nie w Sydney. Miasto przygotowuje się na przyjęcie blisko miliona turystów, którzy przyjeżdżają na ten wyjątkowy wieczór. Powoli zamykane są ulice, a pirotechnicy kończą "minować" Harbour Bridge, który od dziesiątej następnego dnia w ogóle zostaje zamknięty. W tym czasie postanowiliśmy zrobić obchód naszej i kilku alternatywnych miejscówek celem ustalenia strategii i planów awaryjnych na następny dzień. Odnotowaliśmy, że w dotąd uporządkowanym mieście na skwerach i w parkach nad wodą zaczęły wyrastać małe miasteczka namiotowe. Zajęcie dogodnego miejsca dzień wcześniej nie było oczywiście możliwe w centrum miasta, pod Operą, czy na Mrs Macquarie Point, ale obozy pączkowały wszędzie na brzegach zatoki. Lekko zaniepokojeni tym faktem zaczęliśmy się zastanawiać czy nazajutrz w naszym upatrzonym punkcie będziemy mieli jakiekolwiek szanse.

Następnego dnia o dziewiątej na Mrs Macquarie Point nie było już czego szukać. Kolejka do wejścia przez bramki kończyła się jakieś pół kilometra dalej, poza zasięgiem wzroku. Pierwsi w ogonku miejsca zajęli o szóstej..... wieczorem dnia poprzedniego. Żeby być w jednej trzeciej stawki trzeba było zameldować się na miejscu o czwartej nad ranem, a dalej.... dalej to i tak nie miało znaczenia bo na dostanie się na cypel nie było już szans.

Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy, że idziemy na Circular Quey, pod samą Operę. Stąd rozciągał się widok na całą zatokę, po lewej mieliśmy Harbour Bridge, zaraz po prawej najsłynniejszy budynek w Australii. Nienajgorszy widok! 🙂
Tutaj też było sporo ludzi, ale wpuszczanie szło dość sprawnie i po kilkunastu minutach w kolejce znaleźliśmy się na bramkach. Kontrola była ostra. Na teren nie można wnosić żadnego alkoholu ani szklanych pojemników. Człowiek przed nami stracił również gitarę, widać została uznana za niebezpieczne narzędzie 🙂
Gdy sforsowaliśmy już bramki znaleźliśmy kawałek miejsca z niezłym widokiem, gdzie pośród setek innych ludzi rozłożyliśmy nasz majdan, próbując zająć jak największą powierzchnię.

Plac pod Operą przypominał coś pomiędzy plażą i .... obozem dla uchodźców. Z krzeseł, parasoli i koców powstawały przeróżne konstrukcje mające chronić ludzi przed palącym słońcem. Czekający tłum rozkładał na kocach całe pikniki.
Na miejscu przygotowane były ujęcia wody pitnej i mnóstwo przenośnych toalet, które czystością i zaopatrzeniem aż do końca imprezy nie ustępowały normalnym łazienkom. Byliśmy pod wrażeniem! 🙂

imageimageimage

imageKoło południa otworzyły się punkty z jedzeniem i napojami. Ceny jednak znokautowałyby każdego przeciętnego turystę. Aby nie zbankrutować warto zaopatrzyć się więc wcześniej w prowiant na cały dzień. My na szczęście wpadliśmy na ten pomysł i teraz spokojnie pogryzaliśmy przekąski, pieczonego kurczaka, sałatkę, a na deser naleśniki z nutellą.

Od północy dzieliło nas wiele godzin, dokładnie 14 bardzo długich, nudnych godzin czekania. Ludzie zabijali czas grą w karty, rozmowami, drzemiąc i przede wszystkim opalając się.
Z godziny na godzinę żar lejący się z nieba stawał się jednak coraz trudniejszy do zniesienia. Z naszej czwórki tylko Bret, jak na prawdziwego Aussie przystało, wniebowzięty cały dzień wystawiał klatę do słońca. Mniej odporni na upał, jak ja i Ania, chronili się pod schodami opery. Miejsce to nie było zbyt zachęcające. Setki ludzi leżały na ziemi porozrzucane w nieładzie, tuż przy toi-toi'ach. Wyglądali jak ofiary przegranej bitwy ze słońcem.

Około 18.00 nad zatoką pojawiły sie dwa samoloty akrobacyjne mające urozmaicić widzom czas. Wszyscy jednak czekali na zapadnięcie zmroku i zapowiedziane na ten czas atrakcje.
W tym czasie zamknięto bramki do całej strefy, a niedługo potem zaczął się dosyć abstrakcyjny spektakl. Środkiem morza obszarpanych, rozłożonych na kocach "uchodźców", drogą wyznaczoną bramkami, zaczęto wpuszczać gości ubranych w smokingi i wieczorowe suknie z trenami, którzy torowali sobie drogę do budynku Opery. Przybysze jakby z innej planety, musieli czuć się w swoich cekinach i futrach ( w temp. 40 C !!) nieswojo odprowadzani wzrokiem na eleganckie przyjęcie przez tysiące par oczu należących do porozbieranych do kostiumów, zlanych potem, wymiętych i wymęczonych przedstawicieli mniej zamożnej większości.

W końcu nadeszła 21:00, a z nią "fajerwerki rodzinne". "Mały", trwający bagatela dziewięć minut pokaz dla rodzin z dziećmi, które z reguły nie są w stanie doczekać północy. W większości miejsc mógłby to być gwóźdź programu, ale nie w Sydney.
Po pokazie na zatokę wypłynęła parada przepięknie oświetlonych statków defilując wzdłuż brzegów.
Jakieś pół godziny przed północą w "obozie" nastało poruszenie. Prowizoryczne schronienia już dawno zniknęły, a tłum na nabrzeżu zaczął gęstnieć. Ci co wcześniej zatroszczyli się o dogodną pozycję zajęli miejsce przy barierkach. Na zatokę wypłynęły promy z widzami, zasłaniając widok gościom obrzydliwie drogiej knajpy ulokowanej pod Operą tuż nad wodami zatoki. Humorów pechowcom nie poprawiali nawet tańczący kelnerzy przebrani za rekiny i krewetki.

Wreszcie na filarach Harbour Bridge zabłysły cyfry odliczające czas do północy. Gdy zniknęła jedynka ogłuszył nas nagły huk, a niebo nad Sydney zalała fala różnokolorowych rozbłysków. Z mostu spłynął wodospad złotych iskier, zrobiło się jasno jak w dzień, a na twarzach tysięcy widzów pojawił się wyraz zachwytu.
Tego nie da się opowiedzieć, to po prostu trzeba zobaczyć na żywo! Jak byśmy się nie starali nie jesteśmy w stanie opisać Wam atmosfery tego wieczoru. Dodajmy jedynie, że dla tych dwunastu minut naprawdę raz w życiu warto było spędzić cały dzień w tłumie, pod palącym słońcem, na rozgrzanym do czerwoności chodniku.

image

imageimage

Co jednak zaskakujące, gdy ucichły ostatnie wybuchy ludzie rozeszli się momentalnie do domów. Tak po prostu. Nie bylo żadnej zabawy, świętowania czy koncertu, tak dobrze znanych z polskich miast. Ochrona wypędzająca ociągających się widzów, w tym i nas, jasno dawała do zrozumienia, że to koniec imprezy. Służby porządkowe sprawnie rozprowadziły tłum po ulicach. Wszystko nie trwało dłużej niż godzinę zanim centrum miasta zupełnie opustoszało. Po przepięknych fajerwerkach poczuliśmy się tak jakby ktoś przerwał imprezę w połowie i wyprosił wszystkich z lokalu. Pozostał lekki niedosyt.