Leżeliśmy w namiocie wsłuchując się w szum fal. Obóz rozbiliśmy w palmowym zagajniku, który miał nas chronić przed karaibskim słońcem, ale od brzegu dzieliły nas zaledwie trzy metry.
Zastanawialiśmy się jak to się stało, że znaleźliśmy się w Belize na koralowym atolu, oddalonym o dwie i pół godziny rejsu od lądu. Nie mogliśmy przypomnieć sobie momentu kiedy wpadliśmy na pomysł, żeby tu przyjechać. Atol z pewnością nie znajdował się na naszej początkowej trasie, a koszt tygodniowego pobytu przewyższał znacznie założony budżet. Mimo to był to wielokrotnie tańszy od innych atoli, prawie backpackerski, raj, na który jeszcze było nas stać. Dlatego cieszyliśmy się jak dzieci, w dodatku bawiące się w rozbitków na bezludnej wyspie.
Nasza nie była wprawdzie bezludna, ale wystarczająco oddalona od cywilizacji. Zapasy żywności i wody przywieźliśmy na cały tydzień, a o elektryczności mogliśmy tylko pomarzyć. Na wyspie działała oczywiście mała knajpka, gdzie można było wykupić wyżywienie, ale koszty były dla nas nieakceptowalne. Podobnie jak cena rachitycznych domków na palach z uroczymi widokami na ocean. Dlatego wynajęliśmy namiot i jak wielu przyjezdnych, rozbiliśmy go tuż nad brzegiem, z własnym, obrzydliwie pięknym widokiem. Do naszej dyspozycji była też bardzo podstawowa kuchnia i jeszcze bardziej podstawowe toalety. Camping w wydaniu karaibskim.
Żeby dostać się na Glover's Atol, dzień wcześniej przyjechaliśmy do małej mieściny Hopkins, zrobiliśmy zakupy na tydzień i objuczeni jak muły, złapaliśmy taksówkę do Sitee River. Czekał na nas nocleg w domkach nad rzeką, w tropikalnym lesie, skąd następnego dnia rano odpływała łódź. Zapewniliśmy sobie zapas czasu, żeby na pewno na nią zdążyć. Następna odpływała za tydzień. Mieliśmy wciąż cały wieczór do zagospodarowania, wskoczyliśmy więc do kajaków i popłynęliśmy w dół rzeki w nadziei, że uda nam się zobaczyć krokodyle. Nasz gospodarz ostrzegał, że są bardzo nieśmiałe i rzadko wychodzą ludziom na spotkanie. Niestety miał rację. Mimo godzinnych poszukiwań pozostały nieuchwytne, chociaż Łukasz twierdził, że w świetle latarki widział dwoje błyszczących oczu, które zniknęły pod wodą.
Następnego dnia, po załadowaniu stosów pudeł, bagaży i kilkunastu osób na katamaran, wyruszyliśmy w drogę. Tym razem mieliśmy szczęście. W oddali zauważyłam długą kłodę sunącą powoli w poprzek nurtu. Krokodyl mógł mierzyć około trzech metrów i zapewne z racji swych gabarytów, nic nie robił sobie z naszej obecności. Przyszło mi do głowy, że może i dobrze, że nie spotkaliśmy go w nocy płynąc kajakiem.
Zanim dotarliśmy do ujścia rzeki udało nam się zobaczyć jeszcze kilkanaście ogromnych, rdzawych iguan wylegujących się na szczytach drzew w promieniach porannego słońca. Chwilę pózniej rejs został przerwany akcją ratunkową, podczas której na pokład zostały podjęte dwa psy. Czworonogi najwyraźniej musiały wypaść komuś z łódki bo w okolicy nie było żadnych domów, a zwierzaki sprawiały wrażenie, że nie bardzo wiedzą dokąd płynąć. Na wodę spuszczona została szalupa, a jeden z pasażerów wskoczył do wody by podsadzić psy na łódkę. Chwilę później rozbitkowie radośnie oblizywali wszystkich na pokładzie. Po krótkich konsultacjach, kapitan zawrócił katamaran do przystani, z której przed chwilą wypłynęliśmy by odstawić zwierzaki na ląd.
Zanim dotarliśmy na miejsce mieliśmy jeszcze radosne spotkanie z delfinami, skaczącymi wokół łodzi oraz wizytę prawdziwych latających ryb:) Jakby tego było mało, atol który zobaczyliśmy wydawał się małym rajem.
Nasz Eden "zaśmiecały" jedynie stosy kokosów i olbrzymich muszli skrzydelników. W stosunku do kokosów obowiązywała tu zasada " jesz ile chcesz", więc przez tydzień mieliśmy masę czasu żeby nauczyć się jak otwierać kokosa brązowego, a jak zielonego, a także poznaliśmy tysiąc i jeden zastosowań mleczka kokosowego i wiórków. Olej kokosowy okazał się nowym Windexem ( jeśli pamiętacie "Moje Wielkie Greckie Wesele"), niezastąpionym w każdej sytuacji. Co może służyć jednocześnie do gotowania, na poparzenia słoneczne, ugryzienia moskitów i ataki meduz? Oczywiście olej kokosowy! Jako równie niezastąpione i co ważne, zawsze dostępne, remedium na wszelkie ugryzienia i poparzenia morskich stworów, polecano nam także własny mocz. Ale tego nie mieliśmy ani okazji, ani ochoty sprawdzić :)
Jak nietrudno się domyślić, poza czytaniem książek w hamaku i ogólnym byczeniem się, główną atrakcją atolu było nurkowanie i snoorkeling. Żeby podziwiać rafę wystarczyło przepłynąć z rurką kilkadziesiąt metrów od brzegu. Bajecznie kolorowe ryby w przezroczystej wodzie sprawiały wrażenie jakbyśmy pływali w akwarium. Po pierwszym nurkowaniu okazało się, że dokładnie to samo, a nawet więcej możemy zobaczyć wskakując do wody zaraz obok naszego namiotu, więc całe dnie spędzaliśmy z głową pod wodą. W płytkiej wodzie doskonale widać było niesamowite kolory: fiolet wachlarzy morskich, żółto-niebieskie ławice snaper'ów oraz wszystkie kolory tęczy prezentowane przez papugoryby. Poza setkami barwnych rybek, nasze dni urozmaicały spotkania z płaszczkami, najeżkami, ogromnymi homarami, a nawet z trzymetrowym nurse shark'iem śpiącym na dnie rafy.
Płaszczkom i rekinom, również tym groźnym, przyglądaliśmy się wieczorami z bezpiecznej odległości, gdy nadchodziła pora wyrzucania resztek codziennego połowu ryb. Siedząc na pomoście obserwowaliśmy jak na płyciźnie pod naszymi stopami z wody wyłaniają się kolejne, charakterystycżne pionowe płetwy. Innym razem, brodząc po kostki w wodzie niemalże potykaliśmy się o "baby" płaszczkę lub wyłupiastooką, kolczastą najeżkę.
Noc sylwestrową zaczęliśmy od...... dzielenia sie opłatkiem i składania sobie noworocznych życzeń. Jedna z poznanych na wyspie amerykanek polskiego pochodzenia przywiozła ze sobą świąteczne opłatki i teraz postanowiła podzielić się tą tradycją ze wszystkimi zgromadzonymi w kempingowej kuchni. Resztę wieczoru ubarwiały opowieści o zaginionym człowieku, który w zeszłym roku wypłynął na rafę i już nie wrócił oraz o kubańskich uchodźcach, którzy pięć lat temu rozbili się na tutejszej rafie i zostali uratowali przez mieszkańców wyspy. Łódź, którą Kubańczycy próbowali wydostać sie z kraju, została zbudowana ze starego samolotu i wciąż leży na wyspie porzucona wśród palm.
O północy nie było fajerwerków ani strzelających korków szampana. W zamian wszyscy wznieśliśmy toast belizyjskim rumem oraz czym kto akurat miał pod ręką i podziwialiśmy nocne niebo przesłaniane kołyszącymi się na wietrze palmami.
Po tygodniu spędzonym na atolu cieżko nam było pożegnać się z wyspą i poznanymi tu ludźmi. Z miejscem zżyliśmy się bardzo. Namiot zaczęliśmy traktować jak dom, snoorklowanie na rafie jak wyjście na spacer. Bez problemu, po muszlach, poznawaliśmy kraby, które co wieczór przychodziły podkradać nam jedzenie.
Niestety ponownie trzeba było spakować cały dobytek, zjeść ostatniego własnoręcznie sprawionego kokosa i ruszyć w dalszą drogę. Najpierw z powrotem katamaranem na ląd, potem do ostatniej mieściny na południu Belize i dalej przez zatokę honduraską ponownie do Gwatemali, do Livingstone i nad Rio Dulce.
Kontakt i cennik - Glovers Atol