Po kilku dniach spędzonych w Oaxaca (czyt. Łahaka), największym mieście stanu o tej samej nazwie, wybraliśmy się w 7-godzinną podróż małym vanem przez góry w kierunku Pacyfiku. Droga do Puerto Escondido składała się z prawie samych serpentyn, większość pasażerów wytoczyła się więc z busika blado-zielona. Po dwóch tygodniach spędzonych w górzystym regionie, wysiedliśmy nagle w parną, lepką noc.
Do Puerto przyciągnęła nas jego fama mekki surferów. Okazało się jednak, że poza świetnymi warunkami do surfingu, miasteczko oferuje znacznie więcej.
Laguna Manialtepec - bioluminescencja
Kilka dni po przyjeździe, korzystając z dogodnej fazy księżyca wybraliśmy się na pobliską lagunę Manialtepec. Mając szczęście można tu zobaczyć rzadkie i fascynujące zjawisko bioluminescencji, czyli mikroorganizmy, które pod wpływem ruchu wody zaczynają świecić. Żyjątka pojawiają się tu dwa razy do roku, ale moment ich przybycia jest ciężki do przewidzenia. Żeby w pełni móc podziwiać bioluminescencję należy wybrać się na miejsce w bezksiężycową noc.
Późnym wieczorem podjeżdżamy podstawionym vanem nad brzeg laguny, gdzie zamieniamy samochód na łódkę. Po kilkunastu minutach rejsu woda zaczyna zachowywać się niecodzienne. Przed pędzącą łódką pojawiają się rozbłyski i łączące je jakby cieniutkie świetliste linie. Chwile widnieją na powierzchni, po czym rozpływają się w ciemności. To uciekające ryby. Fala, którą wytwarza nasza lancha delikatnie rozświetla się na niebiesko. W końcu łódź zatrzymuje się, a przewodnik zachęca do włożenia ręki do wody....
To co następuje potem jest jedną z najbardziej niezwykłych i fascynujących rzeczy jakie do tej pory widzieliśmy. Dłoń zaczyna sie jarzyć niebieskawo-zieloną poświatą, która po chwili znika, jednak każdy ruch ręką powoduje jej ponowny rozbłysk. Wyciągając dłoń z wody przyglądamy się niezliczonej ilości błękitno-zielonych iskierek, które wraz ze spływajacą wodą powoli gasną na skórze. Nie trzeba było nas długo namawiać żeby w całości zanurzyć sie w ciepłej wodzie (choć chyba zwyczajowo zostaliśmy postraszeni krokodylami), a uroku całej scenie dodawał fakt ze po raz kolejny mieliśmy szczęście i uroki laguny mieliśmy na wyłączność.
Escobila - żółwie morskie
Następny wieczór rownież spędziliśmy na podziwianiu przyrody. Koło Puerto Escondido znajduje sie jedno z najważniejszych miejsc, gdzie pewien gatunek żółwi morskich składa swoje jaja. By zapewnić im spokój ( i żółwiom i jajom:) ) siedmiokilometrowej plaży pilnuje armia. Można sie jednak na nią dostać na kilka sposobów. Wizyta zawsze wymaga obecności przewodnika, który pilnuje żeby rozentuzjowani turyści nadmiernie nie napastowali gadów.
Najprościej i najdrożej jest wykupić zorganizowaną wycieczkę, która kosztuje 400 - 500 MXN, a w pakiecie dostajemy klimatyzowanego vana, wejściówkę na plażę, opiekę przewodnika i przychylne spojrzenie armii. Można jednak taniej. Nam udało sie zamknąć w kwocie 122 MXN na osobę. Tutaj oczywiście w pakiecie nie dostajemy nic, a o wszystko musimy się sami postarać. Żeby zaoszczędzić zamiast klimatyzowanego vana łapiemy zdezelowany autobus pędzacy z Puerto do Pochutli. Zdecydowanie warto usiąść gdzieś z przodu bo droga nie jest najrówniejsza a kierowcy zdaje sie rywalizują o najkrótszy czas na trasie. Mniej lub bardziej poobijani wysiadamy w Escobilli gdzie dzięki uprzejmości lokalnego stowarzyszenia ekoturystycznego za jedyne 100 MXN na osobę pozyskujemy przewodnika. Potem już tylko krótka jazda na plażę czym sie da ( nam przypadła paka pickupa ) i uśmiechy wymienione z wojskowymi. Jesteśmy na miejscu. Powrót udaje nam się załatwić bezkosztowo wracając autostopem z innymi odwiedzającymi.
Wracając do żółwi... Pierwszą oznaką, że jesteśmy we właściwym miejscu są sępy. Czekają one spokojnie aż małe żówiki wyklują się z jaj i zaczną bieg po życie w stronę oceanu. Dla ptaków oznacza to prawdziwą ucztę. Małe żółwie giną na plaży setkami, a z tysiąca wiek dojrzały osiągają dwa, trzy osobniki.
Na razie jednak jest czas składania jaj i wraz z zachodzącym słońcem pierwsze samice pojawiają się na plaży. Z początku wyglądają jak kamienie wyrzucone przez ocean na brzeg. Obmywane słoną wodą mozolnie pełzną w stronę suchego piasku zatrzymując sie co jakiś czas dla odpoczynku. Te które znalazły dogodne miejsce do założenia gniazda płetwami kopią w piasku głęboką dziurę. Widać że jest to dla nich ogromny wysiłek. Po dwóch, trzech grzebnięciach żółwie odpoczywają kilka minut. W gnieździe samica składa nawet do 100 jaj, zasypuje je i wraca do oceanu. Za mniej więcej dwa miesiące wyklują się małe żółwiki...
Puerto Escondido - galopem po plaży
Spacerując pewnego dnia po plaży spotkaliśmy Salvadora i jego konie. Od razu poczuliśmy, że nadarza się świetna okazja aby spełnić kolejne marzenie, czyli przejażdżkę nad brzegiem oceanu w promieniach zachodzącego słońca :) To co szczególnie urzekło nas w tutejszym jeździectwie to styl jazdy. Nie ma specjalnych, wyszukanych strojów, toczków na głowie i anglezowania. Jest za to siodło z wysoką kulbaką, trzymanie lejców w jednej ręce i dość swobodne podejście do ubioru. Na koniu siedzi się wygodnie rozluźnionym, a reszta, jak zapewnił nas Salvador, przychodzi sama z czasem. Do nas jeszcze nie przyszła... Mimo to, gdy odjechaliśmy od Puerto i cała plaża należała już tylko do nas, Salvador spytał czy chcielibyśmy spróbować cwału i galopu....... Oczywiście chcieliśmy :)
Puerto Escondido - Mekka surferów
Czas pomiędzy odwiedzinami u żółwi, galopowaniem po plaży i wypadem nad lagunę wypełniały nam lekcje surfowania, które właściwie były głównym celem naszej wizyty w Puerto. Zacznijmy od tego, że prawdziwy surfer wyszedł spod dłuta Michała Anioła, jest opalony od stóp do głów, a jego ciało zdobią liczne tatuaże. Jak nie trudno się domyślić oboje nie do końca pasujemy do tego wzorca i opalenizna oraz tatuaże nie są tu głównym problemem. Nasze braki w formie fizycznej nie stanowiły na szczęście przeszkody na pierwszych lekcjach, jako że czas spędzaliśmy głównie obok lub pod deską, ale gdy już opanowaliśmy podstawy okazało sie, że bez spędzenia trochę czasu na siłowni dalej będzie ciężko. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu odkryliśmy rownież, że leżenie na, obok lub pod deską jest czynnością dość męczącą, a nade wszysko bolesną. Nie przyzwyczajone ciała szybko zaczęły protestować rozlicznymi siniakami i bólami głównie w miejscach styku niedoszlych serwerów z deską czyli w: biodrach, żebrach, mostku, kolanach, łokciach i głowie, w którą nie raz oberwaliśmy w czasie wywrotki. Po dwóch dniach kabaretu na wodzie zaczęliśmy jednak powoli na desce stawać i trochę nawet na falach jeździć. Bez wydatnej pomocy instruktorów, którzy z poświęceniem wpychali nas na kolejne grzywacze, o jeździe nie było by jednak mowy.
Mimo postępów, ból nauki nie ustał. Tym razem główną przyczyną były fale, które bezlitośnie nami pomiatały zarówno w trakcie mniej lub bardziej udanych ślizgów jak i przede wszystkim podczas prób powrotu w miejsce gdzie na fale można się zabrać. Każdy powrót spod plaży, przy próbie pokonania kolejnych silnie załamujących się fal, skutkował efektem wirówki, z częstym podtopianiem i waleniem nami o dno. W tym czasie deska żyła własnym życiem, najczęściej mocno ciągnąc za nogę, zdradliwe owijając się smyczą wokół kostek i podcinając przy próbie wstania lub zwyczajnie waląc nas po głowie. Po pięciu dniach ciężkiej walki wreszcie zaczęliśmy czuć o co w tym chodzi i jak dużo jeszcze przed nami. Niestety właśnie wtedy nasz czas w Puerto dobiegł końca. Zabraliśmy ze sobą wspaniałe wspomnienia i mały problem do rozwiązania...... Jak by tu na Bałtyku choć trochę posurfować......