Poniższy wpis jest bardzo długi, ale jeśli wybierasz się na treking do parku Los Nevados, zwłaszcza wyruszając z Salento i Valle de Cocora, przeczytaj go. Może oszczędzić ci wielu nerwów :)
Preludium.
Po niedosycie jaki towarzyszył wizycie w parku Cocuy, upatrzyłem sobie inny ośnieżony szczyt, tym razem w parku narodowym Los Nevados. Droga na wulkan Nevado del Tolima wiedzie z uroczego miasteczka Salento położonego w sercu Zona Cafetera, czyli regionu pełnego plantacji kawy. Z miasteczka jedziemy do Valle de Cocora, najpiękniejszej doliny w okolicy, aby przez rezerwat kolibrów Acaime i dalej przez Estrella del Agua wspiąć się na 3700 m. i dotrzeć do schroniska Primavera. Przynajmniej tak wygląda teoria. W praktyce nie możemy pozyskać żadnych informacji o szlaku powyżej Acaime, ponieważ większość turystów nie zapuszcza się tutaj w wysokie góry.
Internet "wypluł" tylko wskazówkę aby w Salento znaleźć hostel Plantation House, a w nim Tima, który jest w posiadaniu rzadkiego egzemplarza mapy parku. Musicie wiedzieć, że mapa potrafi być również obecnie dobrem luksusowym. W całym Salento znajdujemy jej dwa egzemplarze. Pytając czy można taką mapę kupić zostaliśmy odesłani.... do wydziału kartografii jakiegoś ministerstwa w Bogocie. Na szczęście Tim bez problemu pozwolił nam obfotografować swój skarb. Poza tym wyszperał nam numer telefonu do schroniska Primavera, rzecz niezwykle cenną jak się niebawem okazało.
Zaraz po przyjeździe do Salento i rozmowie z Timem zaczęliśmy zbierać dalsze informacje na temat parku. Szybko okazało się, że sprawa nie bedzie łatwa o ile nie chcemy zapłacić bajońskich sum za zorganizowany treking. Wycieczka trzydniowa dla dwóch osób w asyście przewodnika i mułów kosztowała w agencji milon peso. - Nie, dziękujemy.
Szybko okazało się, że park, choć narodowy, jest pod zarządem czterech rożnych prowincji, a każda z nich ma swoje wymagania. W Salento każdy udziela nam więc sprzecznych informacji i nie da się w ogóle ustalić czy jest możliwe wyjście bez przewodnika. Jedni twierdzą, że tak, inni że nie, a w jednej z agencji dowiadujemy się, że możemy się natknąć na strażnika, który jeśli po przepytaniu nas ( nie wiadomo z czego) uzna, że sobie nie damy rady to nas zawróci. Czujemy się jak w ukrytej kamerze, ale paranoja na tym się nie kończy.
Większość informatorów kategorycznie przestrzega nas przed samodzielnym trekingiem powyżej punktu zwanego Estrella del Agua. Powyżej rozciąga się Valle de los Perdidos ( Dolina Zaginionych), która swą nazwę i złą sławę zyskała nie bez przyczyny. Dolina ta jest ponoć ogromna i prawie zawsze zasnuta gęstą mgłą, szlak jest słabo oznaczony i często niewidoczny. Sporo turystów nie znalazło właściwej drogi ( w sumie nic dziwnego skoro mapę można sobie kupić w Bogocie ) i trzeba było ich ratować.
Obawy rozwiewa telefon do Primavery. Górale twierdzą, że można iść samemu, szlak jest oznaczony, a dodatkowo ku mojej radości okazało się również, że na miejscu można wynająć sprzęt wspinaczkowy i przewodnika za ułamek kwoty ( ok 180 000 COP), której żądały agencje w Salento. Przewodnik może też zejść po turystów do Estrelli i przeprowadzić ich przez złowrogą dolinę ( za 10 000 COP od głowy).
Przejście całej trasy do Primavery ( dalej, na szczyt, idę sam) zajmuje około 7-8 godzin, trzeba pokonać 18 kilometrów i 1500 metrów podejść. Mimo moich namów, Dorota kategorycznie stwierdza, że jest to zbyt wiele jak na jeden dzień. Postanowiliśmy więc zatrzymać się w Estrella del Agua i następnego ranka, zanim jeszcze mgła zasnuje Valle de los Perdidos, wyruszyć do Primavery.
Rozdział 1 - Valle de Cocora
Należąca do Parku Narodowego Los Nevados Valle de Cocora stanowi główną atrakcję w okolicy. Swój surrealistyczny krajobraz zawdzięcza wysmukłym palmom woskowym dorastającym nawet do 60 metrów wysokości. Wydają się one zupełnie nie na miejscu na zielonych górskich pastwiskach, ale wraz z otaczającymi je górami tworzą niepowtarzalny krajobraz.
Do doliny dostaliśmy się, tak jak wszyscy turyści, jednym z kolorowych Jeepów Willis'ów, które codziennie dowożą ludzi z Salento do Cocory.
Niestety pogoda nie była tego dnia łaskawa i już od samego rana zapowiadało się na deszcz. Zanim jeszcze ruszyliśmy na szlak niebo zasnuły chmury i zaczęło lekko padać. Na szczęście niebawem mieliśmy ponownie odwiedzić dolinę w drodze powrotnej z Primavery.
Po dwóch godzinach marszu docieramy do prywatnego rezerwatu kolibrów Acaime ( wstęp 5000 COP). Można tu spotkać dziesięć różnych gatunków tych uroczych ptaków. Większość turystów tu właśnie kończy wycieczkę by udać sie w powrotną drogę przez finkę La Montaña. Mimo, że rezerwat odwiedzamy w deszczu, w okolicy fruwają dziesiątki małych klejnocików. Moglibyśmy wpatrywać się w nie godzinami, ale czas nagli i po godzinie ruszamy dalej.
Rozdział 2 - Estrella del Agua i paramo
Po kolejnych dwóch godzinach marszu pod górę zmęczeni docieramy do ostatniego przystanku w dolinie, Estrella del Agua. Dostrzegamy małą, skleconą z byle czego chatkę i nowy, ładny budynek dla turystów. W samą porę bo zaczyna mocniej padać. Tu dziś przenocujemy, a jutro ruszymy w górę, do Primavery.
Gdy podchodzimy bliżej okazuje się, że przybytek jest zamknięty, a właściciele chatki oznajmiają, że nie oferują noclegów, a budynek nie należy do nich. Możliwy jest jedynie camping. Tyle, że nie mamy namiotu... Internetowe informacje okazały się mocno nieaktualne stawiając nas w podbramkowej sytuacji.
Właściciele pozwalają nam poczekać pod zewnętrznym daszkiem i usiąść na podłodze, ale na tym gościnność się kończy. Nie mamy co liczyć na ogrzanie się w środku. Gorączkowo zastanawiamy się co zrobić. Dochodzi 14.00, pada, chmury schodzą coraz niżej, a przed nami drugie tyle marszu, w dużej mierze ostro pod górę. Jedyną opcją byłoby zawrócić do Salento, ale wówczas nici z wymarzonego szczytu.
Próbujemy za pośrednictwem gospodyni dodzwonić się do Primavery i na wszelki wypadek poprosić przewodnika o zejście. Niestety jest już zbyt późno aby ktoś po nas wyszedł. W zamian oferuje nam usługi swoich synów, za jedyne 60 000 COP, kilka razy drożej niż w Primaverze. Nie ma to jak wyzyskać turystę w potrzebie.
Jeszcze raz przeliczamy czas, sprawdzamy mapy i trak w GPS, który przezornie wgraliśmy do urządzenia i ruszamy samodzielnie w górę. Powinniśmy zdążyć, na styk. Wciąż niepewni słuszności decyzji opuszczamy niegościnne progi Estrelli i ruszamy pod górę. Ścieżka początkowo nienajgorsza, po godzinie zamienia się w błotniste bajoro w wąskim wąwozie. Coraz więcej wysiłku wkładamy w próby omijania najbardziej zdradliwych miejsc i nie poślizgnięcia się na stromych podejściach. Coraz bardziej złorzeczymy na koszmarne warunki. Po dwóch godzinach docieramy jednak na wypłaszczenie. Z ulgą witamy rozległe paramo.
Paramo to pasmo wysokogórskiej roślinności, jakie znajdziemy w wielu miejscach w Andach. Charakteryzuje się wilgotnym klimatem ( stąd wieczna mgła i chmury) i niską, krzaczastą roślinnością. Wiele tu zabawnych palemek, które działają jak cysterny zbierające nadmiar wody w porze mokrej, a uwalniając ją do gleby w okresach suszy.
Dolina wygląda niewinnie i chociaż chmury przesłaniają krajobraz, widoczność na szczęście jest całkiem niezła. Od razu wpadamy na duże, czerwone strzałki z napisem Primavera. Wygląda na to, że nie zginiemy.
Niebawem okazuje się jednak, że nasz optymizm był przedwczesny. Jeśli narzekaliśmy na błoto na podejściu, teraz dopiero możemy się przekonać co oznacza mokry klimat paramo.
Zamiast szlaku brniemy przez głębokie bruzdy i końskie "koleiny". Początkowo staramy się stąpać po zielonych wyspach między nimi, ale szybko okazuje się, że błoto rozpanoszyło się wszędzie i wybór sprowadza się do utknięcia po kostki lub łydki. Kolejne godziny mijają, a my ledwo się przemieszczamy. Nasze i tak powolne tempo zamienia się w niekończącą się katorgę. Powoli zapada zmrok. Cały czas podążamy za strzałkami, ale nigdzie nie ma informacji jak daleko jeszcze. Pozycja na GPSie zdaje się nie zmieniać. Planowe osiem godzin już dawno minęło. Nogi odmawiają posłuszeństwa, a naszego celu wciąż nigdzie nie widać. Dorota opada z sił, nie ma energii by ruszyć dalej. Posilamy się czekoladowymi batonikami, nic innego nie mamy siły przełknąć.
- To już nie może być daleko... GPS pokazuje może ze 2 km. - mówię bezradnie - Godzinę temu też tak mówiłeś. Coś jest nie tak... Nie mam już siły. Nie mamy jednak wyjścia. Zbieramy się w sobie i ruszamy dalej. Noga za nogą. W końcu mijamy drogowskaz, do schroniska już "tylko" 1,3 km.
Robi się ciemno, mgła snuje się nisko. Mimo latarki niewiele widać, ale podążamy już wzdłuż czegoś co wygląda na drogę dojazdową, tyle, że zrytą przez stado bizonów i wyżłobioną przez rwącą rzekę. Godzinę później nadal nie widać żadnych świateł, a utrzymanie równowagi na błotnistej mazi staje się prawie niemożliwe. Raz po raz wywracamy się na błocie. Dorota z wycieńczenia i bezsilności zaczyna płakać.
Po kolejnych, dłużących się w nieskończoność, minutach GPS pokazuje 100 metrów do celu, ale widzimy tylko ciemność. Zaczynamy krzyczeć w nadziei, że ktoś w schronisku nas usłyszy. Nic... 60 metrów na GPS. Ciemność. Po kolejnym zawołaniu w dole, we mgle dostrzegamy błysk latarki.
Rozdział 3 - Szczyt
Pobudka o drugiej w nocy nigdy nie jest łatwa. Po wysiłku poprzedniego dnia, Dorota śpi jak zabita, a ja ledwo zwlekam się z łóżka. Buty i spodnie, wczoraj całkowicie przemoczone, oczywiście w zimnie ani trochę nie wyschły. Nic dziwnego, w Primaverze panują naprawdę spartańskie warunki i na grzanie czy ciepłą wodę nie ma co liczyć. W drodze do łazienki, po ciemku, potykam się o wielką maciorę i prawie wywijam orła. Żeby jeszcze w środku nocy, człowiekowi świnię podkładać...
Trzeba się śpieszyć, wymarzony szczyt czeka. Nevado del Tolima wznosi się na 5221 metrów nad poziom morza. Przed nami więc 12,5 km w jedną stronę i 1500 m wysokości do zdobycia. Szybkie śniadanie i wychodzimy. Spakowany poprzedniego wieczoru plecak mimo sprzętu wspinaczkowego nie wydaje się ciężki. W żadnym stopniu nie ułatwia to jednak dotrzymania kroku Javierovi. Javier ma 24 lata, od urodzenia żyje na paramo, a od kilku lat pracuje jako przewodnik. Na Nevado del Tolima był już osiemdziesiąt razy. Nie nudzi Ci się takie chodzenie? - pytam To zależy od klienta - odpowiada ze szczerym uśmiechem i ruszamy.
Idziemy przez błotniste ścieżki paramo. Takie same jak te, które wczoraj tak bardzo dały nam się we znaki. Tym razem idę jednak w kaloszach, które jako część sprzętu wspinaczkowego dostałem w Primaverze. Poza tym po chłodnej nocy błoto nie dokucza tak bardzo. Javierovi za to nic nie wydaje się przeszkadzać.
Po czterech godzinach marszu i kilku przystankach, które wyprosiłem na przewodniku, docieramy do podnóża wulkanu. Zaczyna świtać i oczom naszym ukazują się rozległe doliny zasnute poranną mgłą. Raz po raz silny wiatr wypełnia je chmurami by po chwili rozganiając mgłę ukazać nam ich ogrom. Dla człowieka nieprzezwyczajonego do andyjskich krajobrazów jest to coś pięknego i groźnego zarazem. Szczyt Nevado del Tolima skrywa się pod gęstymi chmurami i niestety tak już pozostanie do końca dnia. - Jesteś zmęczony? Chociaż trochę?- pytam Nie, ale na szczycie trochę będę.... Javier po raz kolejny zdaje się nie dostrzegać nadziei w moim głosie - ale nie martw się, jesteś turystą i jak na turystę masz całkiem niezłe tempo.....
Nasze rozmowy prowadzone w mieszance łamanego hiszpańskiego-angielskiego jeszcze nie raz doprowadzą mnie do "rozpaczy". Zostawiamy zbędne rzeczy, ja w końcu "przesiadam się" z kaloszy na buty i po krótkim postoju i posiłku ruszamy w górę. Od tego miejsca szlak wiedzie stromo pod górę. Najpierw po piasku i żużlu, potem po skałach. Wysokość jest już znaczna i przystanki stają się coraz częstsze. Idziemy w chmurach, deszcz i zimny wiatr stają się coraz bardziej dokuczliwe, a wysokość coraz bardziej daje się we znaki.
Po ponad dwóch godzinach docieramy do granicy lodowca. Ubieramy sprzęt, wiążemy się liną i wchodzimy na śnieg. Przechłodzony deszcz i wiatr sprawiają, że czuję sie jak w środku zimy. Jesteśmy już na 5000 metrów i za jednym razem nie jestem w stanie zrobić więcej niż stu kroków. Ku mojej "satysfakcji" dla Javiera wysokość też staje się uciążliwa. Dalej porusza się dużo sprawniej niż ja, ale pierwszy raz sam z siebie robi przystanki. Bardzo przydaje się też jego znajomość terenu bo chmury zgęstniały na tyle, że widoczność spadła do zaledwie paru metrów. Pokonanie dwustu metrów wysokości zajęło nam nieco ponad godzinę. Na szczycie robimy pamiątkowe zdjęcia i szybko ruszamy w dół.
Zejście jest dużo łatwiejsze choć cały czas trzeba uważać. Lodowiec usłany jest małymi szczelinami i zdarza się, że nogi zapadają się tracąc kontakt z podłożem. Po kolejnych dwóch godzinach, jesteśmy znowu u podnóża Tolimy. Mocno już zmęczeni, mimo padającego deszczu, pozwalamy sobie na dłuższą przerwę.
Drogę powrotną wybieramy przez pobliską Lagunę el Encanto mimo, że trzeba nadłożyć godzinę marszu. Drugiej okazji żeby zobaczyć jezioro już pewnie nie będę miał. W drodze powrotnej nie mam już siły gonić Javiera. Idziemy każdy swoim tempem i raz po raz przewodnik czeka aż się dowlokę. Po czternastu godzinach marszu nogi odmawiają już posłuszeństwa.
- Udało się, przeżyłem - oznajmiam z niekłamaną radością i ulgą, że to już koniec, gdy po raz ostatni, ledwo żywy, doczłapuję się do czekającego pod wejściem do chatki przewodnika. - Wygląda na zamknięte. Ciekawe gdzie poszła Dorota....? - zastanawiam się na głos. - To nie jest dom, Primavera jest 30 minut dalej... - słyszę w odpowiedzi. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nawet nie wiem jak Primavera wygląda, nigdy przecież nie widziałem jej za dnia.
Rozdział 4 - Zejście
Zdecydowanie nie chcieliśmy kolejny raz przemierzać błotnistych ścieżek paramo na piechotę, a że wynajem koni jest w górach Kolumbii dosyć tani ( "konio-godzina" jest o połowę tańsza niż w Polsce), postanowiliśmy wynająć wierzchowce żeby zjechać poniżej "granicy wiecznego błota". Okazało się że Javier i tak musi zjechać do doliny żeby uzupełnić zapasy, zabraliśmy więc dwa dodatkowe muły i we trójkę ruszyliśmy do Cocory. My na koniach, a Javier na piechotę, dodatkowo poganiając zwierzęta, zupełnie jakby wczoraj nie był na 14-to godzinnej wycieczce na Tolime... - Nie jesteś zmęczony po wczoraj? - Nie.... - no tak, w sumie głupie pytanie...
Najęcie koni okazało się pomysłem niezwykle trafionym, bowiem droga którą schodziliśmy, choć wydawało nam się to niemożliwe, była jeszcze bardziej błotnistą niż ta, którą dwa dni temu dostaliśmy się do Primavery. Zwierzęta raz po raz zapadały się w błocie, niekiedy po piersi. Aż żal było, że tak bardzo się męczą, ale bez nich szlak byłby dla nas prawie nie do pokonania. Po dwóch godzinach dotarliśmy szczęśliwie do "suchego lądu", pożegnaliśmy Javiera z końmi i dalej piechotą ruszyliśmy do Cocory. Ostatniego dnia w końcu wyszło słońce i na koniec wycieczki, już spokojni, mogliśmy się nacieszyć pięknymi krajobrazami Valle de Cocora.
Epilog
Zamiast planowanych 7-8 godzin dojście do Primavery zajęło nam 10 godzin, z czego ostatni kilometr pochłonął koszmarne półtorej godziny. Mimo dobrego przygotowania, paramo prawie nas pokonało. Dodatkowo GPS pokazywał "płaską" odległość co przy sporych różnicach wysokości jakie pokonywaliśmy przełożyło się na ponad 3 km różnicy w stosunku do rzeczywistego szlaku. Stąd nasze wrażenie, że się nie przesuwamy. Na szczęście lokalizacja Primavery była pokazywana bardzo dokładnie, co na ostatniej prostej pozwoliło nam nie zgubić się we mgle.
Z naszych doświadczeń wynika jednak, że mając wiedzę o panujących warunkach i posiadając namiot szlak ten można pokonać bardzo spokojnie w dwa dni całkiem samodzielnie. Najlepiej wybrać się tam w okresie grudzień - luty. Jest to sezon suchy, co gwarantuje nie tylko mniejsze błoto, ale także widoki (inne niż chmury) z okolicznych szczytów.Dla zainteresowanych organizacją trekingu w Los Nevados ( od strony Salento) podajemy kontakt do Javiera: Numer telefonu: 3122684130 gerlive90@hotmail.com Po mapę, jak wspomnieliśmy, najlepiej udać się do Tima, do Plantation House.