Po dwóch dniach szybkiego marszu, a właściwie należałoby powiedzieć marszobiegu, docieramy do zaginionego miasta indian Tayrona. Ruiny spowite w porannej mgle wyglądają niezwykle tajemniczo. Kompleks składa się z setek kamiennych kręgów stanowiących niegdyś podmurówki pod drewniane chatki. I chociaż to jedyne pozostałości po dawnej cywilizacji, jakie możemy dziś oglądać, Ciudad Perdida to jednak jedno z tych miejsc, do których warto się wybrać dla samej podróży.
Zaginione Miasto osłonięte gęstą dżunglą i położone głęboko w górach Sierra Nevada de Santa Marta, zostało odkryte dopiero w latach 70’tych XX wieku. Ruiny znalezione przez miejscowych campesinos, ojca i syna, w krótkim czasie zostały ograbione z większości skarbów, które indianie składali do grobów swoich przodków. A ponieważ nagłe oszałamiające bogactwo, jak wiadomo, nikomu nie służy, z siedmiu kopaczy, do których szybko powiększyło się grono wtajemniczonych, w ciągu kilku miesięcy został tylko jeden. Syn kazał zabić ojca, a pozostali panowie, gdy we wsi wyszło na jaw, że szybko wzbogacili się w tajemniczych okolicznościach, też długo nie cieszyli się ani bogactwem ani życiem.
Następny "odkrywca" był już rozsądniejszy i gdy tylko "zarobił" na dom, samochód i kilka innych drobiazgów, podzielił się wiedzą o odkryciu z państwem. Dopiero wówczas archeolodzy dotarli do ruin Ciudad Perdida, a złoto, które wykopali można podziwiać obecnie między innymi w ciekawym Muzeum Złota w Bogocie. "Odkrywca" kilka lat później przyprowadził do ruin pierwszą grupę składającą się z pięciu rządnych wrażeń turystów. Tym samym został pierwszym przewodnikiem po Zaginionym Mieście i właśnie od niego fachu uczył się nasz przewodnik Carlos. Dzięki niemu i jego historiom nasza wycieczka okazała się niezapomnianym przeżyciem.
[gallery link="none" ids="11247,11246,11245"]Ale od początku... Szlak do i z Ciudad Perdida można pokonać w cztery dni ( istnieje też opcja łagodniejsza, 5 lub 6-dniowa, w tej samej cenie). Pierwszego dnia idzie się tylko 4 godziny, za to cały czas stromo pod górę. Kolejnego maszerujemy 7 godzin. Na wieczór i na posiłki zatrzymujemy się w prowizorycznych obozowiskach. Śpimy w hamakach lub bardzo podstawowych dormitoriach, kąpiemy się w górskiej rzece lub jak kto woli, pod prysznicem czerpiącym lodowatą wodę z ....tej samej górskiej rzeki. Trzeciego dnia, wcześnie rano do pokonania pozostaje jeszcze dwa tysiące wykutych w kamieniu stopni, wiodących do Zaginionego Miasta. Tego samego dnia czeka nas jeszcze 4 godziny marszu do poprzedniego obozu, a ostatniego dnia 7 mozolnych, nudnych godzin zejścia.
Niecałe 50 km do pokonania nie brzmi groźnie, ale jeśli dodamy do tego upał i ponad 80 procent wilgotności powietrza, trasa zaczyna stanowić wyzwanie. Z każdego, poza naszym na oko pięćdziesięcioletnim przewodnikiem, pot leje się strumieniami, zalewając oczy. Chłopcy po kilku godzinach wykręcają koszulki, robiąc nieformalne zawody kto wyciśnie więcej. Plecaki są całe mokre, my też. Wilgoć sprawia, że ubrania nie schną, więc każdego dnia wkładamy je z powrotem mokre. I tak po dziesięciu minutach marszu, w tempie Carlosa, byłyby w takim samym stanie. Mimo to humory dopisują. Carlos uśmiecha się spod zawadiackiego wąsa, wciska na czoło słomkowy kapelusz, do paska przypina maczetę i ruszamy.
Nasza 9-osobowa, wesoła grupa ledwo za nim nadąża, ale Carlos mobilizuje nas opowiadając o beznogich, niewidomych czy osiemdziesięcioletnich uczestnikach poprzednich wypraw, którzy bez problemu dali radę dojść do celu. Po takim zapewnieniu nasza średnio 25-letnia gromadka zaciska zęby i przestaje narzekać. Poza nami, maszeruje para z Belgii, Irańczyk mieszkający w Niemczech, Norweg, Słowaczka, Francuz i pół Rosjanin - pół Turek, w dodatku mieszkający w Australii homoseksualista. Jest ciekawie. Łapczywie łapiąc oddech na podejściu, wymieniamy się poglądami i fragmentami historii naszych krajów. Rosja w opowieściach przeraża, niewiedza niektórych niestety również. Po skierowanym do nas pytaniu o to kto właściwie rozpoczął II wojnę, Rosja czy Niemcy, odbiera nam mowę, a reszta prawie turla się ze śmiechu. Podróże naprawdę uczą.
Wieczorami Carlos opowiada nam historię regionu Santa Marta, miasteczka przechrzczonego Machete Pelado ( hiszp. Obnażona maczeta) i produkcji narkotyków w otaczających nas górach. Opowieści o krewkich campesinos używających maczet do wyrównania rachunków przy piwie, odrąbanych kończynach i zgonach, przyprawiają nas o lekkie ciarki, zwłaszcza, że tradycja ta była popularna jeszcze na początku XXI wieku. Z wytężoną uwagą wszyscy nachylamy się nad stołem gdy Carlos zaczyna opowieść o plantacjach marihuany, które miał każdy farmer w okolicy, póki rząd Kolumbii nie zakazał uprawy. Przerzucili się więc na uprawę koki, która przynosiła jeszcze większe zyski. Prawie każdy campesinos, łącznie z naszym przewodnikiem, kilkanaście lat temu prowadził tu przydomową produkcję kokainy. Carlos uśmiecha się łagodnie, jakby opowiadał o pędzeniu bimbru, i na naszą prośbę w detalach zaczyna opisywać proces produkcji narkotyku.
Chcecie poznać przepis na kokainę? Według słów Carlosa jest bardzo prosty.
Krzak koki
Potrzebne składniki to liście koki, sól, wapno, benzyna, kwas solny, woda, nadmanganian potasu i soda. Do liści koki dodajemy sól i wapno. Powstałą pastę mieszamy z benzyną, która wyciągnie ekstrakt z liści. Czekamy kilka godzin, zlewamy benzynę, a pozostałą masę wyrzucamy. Do benzyny, dolewamy wodę z kwasem solnym, mieszamy i zlewamy benzynę. Nie będzie już porzebna i może służyć do wyrobu kolejnych porcji. Do pozostałej wody dodajemy nadmanganian potasu ( zabarwia wodę na czarno), miksturę przesączamy kilka razy przez gęsty materiał, aż woda stanie się znów przezroczysta. Do otrzymanej wody dosypujemy powoli niewielką ilość sody. Roztwór gęstnieje i wówczas przecedzamy go ponownie przez materiał. Białą masę pozostałą na szmatce zostawia się do wyschnięcia. I tak powstaje kokaina. Oczywiście produkcja kokainy jest nielegalna i nie polecamy żadnych domowych eksperymentów. Cały proces można wykonać w ciągu doby, a z 80 kg liści powstaje kilogram koki. Produkcja nie jest skomplikowana, a krzaki dają nowe liście co dwa miesiące, więc łatwo wyobrazić sobie zyski. Lokalni farmerzy wyrabiający kokainę w przydomowych szopach 15 lat temu mogli sprzedawać kilogram za niecałe 5000 PLN, z czego po opłaceniu zbieraczy liści i składników do produkcji zostawało im podobno około 1200 PLN. Może nie majątek, ale łatwe pieniądze. Ten sam kilogram koki w Stanach czy Europie był już sprzedawany za kilkadziesiąt razy większą kwotę.
Sielanka skończyła się niewiele ponad 10 lat temu gdy rząd Kolumbii, zapewne pod naciskami USA, zainteresował się przydomowymi plantacjami i nakazał opryski niszczące wszystkie zbiory. Po dziś dzień dozwolone jest jedynie posiadanie kilku krzaczków koki przez każdą indiańską rodzinę żyjącą w górach Santa Marta. Spożywanie liści koki i używanie ich w celach medycznych jest częścią wielowiekowej tradycji w tym regionie. Liście koki dają energię, zabijają głód, a dla gringo są niezastąpionym remedium na soroche, czyli chorobę wysokościową. W niektórych krajach, tak jak w Peru, można je kupić na straganie tak jak kupujemy marchewkę, a herbatka czy cukierki z koki są popularne zarówno wśród miejscowych, jak i turystów szukających oryginalnej pamiątki.
Same liście nie są zbyt smaczne, ale w kolumbijskich górach Santa Marta Indianie całymi dniami żują je, wzmacniając ich działanie wapnem pozyskiwanym ze sproszkowanych muszelek. Biały proszek ( nie mylić z kokainą!) noszą w pojemnikach zwanych poporo, które zawsze mają przy sobie. Poporo to tykwa z wystającym z niej patyczkiem, którym Indianie wydłubują wapno aby potem go oblizać, a mokry patyczek wycierają o brzeg tykwy. Ponieważ powtarzają tą czynność kilkadziesiąt razy dziennie, osad z ich śliny z wapnem i resztkami liści koki zadziwiająco szybko przyrasta wokół tykwy tworząc wapienny kamień. Po kilku miesiącach kamyczek może ważyć nawet kilogram, a niektóre urastają do gigantycznych rozmiarów. Gdy indianinowi robi się z nim za ciężko, po prostu robi sobie nową tykwę. Pierwszą, otrzymaną od szamana w wieku osiemnastu lat, zatrzymuje jednak na całe życie.
Na ziemi leżą dwa poporo, z większym i mniejszym kamykiem
Żucie liści, podobnie jak noszenie butów, zarezerwowane jest jednak tylko dla mężczyzn. Ze względu na identyczne stroje i bardzo podobne rysy twarzy, właśnie po butach i naszyjnikach jesteśmy w stanie rozróżnić płeć napotykanych indian. Zadziwia nas, że mimo kontaktu z bardziej rozwiniętym światem wciąż ubierają się tak samo i mieszkają w okrągłych chatach z chrustu, dokładnie takich w jakich setki lat temu mieszkali ich przodkowie, w Ciudad Perdida.
[gallery link="none" ids="11236,11235,11237"] [gallery link="none" ids="11242,11241,11240"]