Z błękitu nagle wyłania się sylwetka i mimo świadomości co za chwilę zobaczymy, żadne z nas nie jest przygotowane na ten widok. Olbrzymie cielsko, którego grzbiet i ogon podziwialiśmy znad wody, jest jak góra lodowa. To co widziane na powierzchni to tylko maleńki fragment wieloryba. Nagle stajemy się mali, niewiele więksi od drobinek planktonu.
Uczucie jakie towarzyszy takiemu spotkaniu? Nie jedno. To mieszanka podekscytowania, radości, podziwu, pokory i wdzięczności. Jest też lekka obawa czy nie podpłyniemy za blisko którejś z płetw olbrzyma. Zwierzę, chociaż łagodne ma w końcu około 13-15 metrów, kilkumetrowej długości płetwy i waży jakieś 30-40 ton.
Obok wiszącej bez ruchu w toni matki, wesoło bryka malec. Wielorybiątko ma na oko około sześciu metrów i najwyraźniej jest nami zaciekawione. Podpływa blisko, robi beczkę i przygląda się nam jakby chciał sprawdzić co to za dziwna ryba przypłynęła. Ani na moment nie przestaje robić zabawnych akrobacji.
Kilka razy mamy wrażenie, że dzieciak bawi się z nami w cykora. Na wszelki wypadek odsuwamy się lekko, bojąc się podwodnego zderzenia ( mimo, że to dziecko, dla nas byłoby to jak spotkanie z tirem), ale wieloryb w ostatniej chwili z gracją nas wymija.
W wodzie jesteśmy sami, ja, Łukasz i nasza przewodniczka. Nikt nie przeszkadza nam nasycić się tym niewiarygodnym widokiem. Morze jest dziś wyjątkowo spokojne, przejrzystość wody idealna, żaden dźwięk poza przyśpieszonym biciem własnego serca nie zakłóca tej chwili. Jesteśmy tylko my i jedno z najpiękniejszych, najbardziej majestatycznych stworzeń na Ziemi. Dokładnie tak jak widziałam to w snach. Człowiek i natura w pełnej harmonii. Jakaś pełnia. Brzmi dziwnie, może patetycznie, ale tak właśnie czujemy. Gdy potem nie raz wracamy w rozmowach do tej chwili, nazywamy ten stan po prostu szczęściem.
Nie musiało jednak tak być...
Tym razem mieliśmy bardzo dużo szczęścia, co w pełni doceniliśmy dzięki wcześniejszej, nie do końca udanej, próbie spotkania humbaków.
......
Nasz pierwszy rejs wykupiliśmy na głównej wyspie Nuku'alofa, już kilka dni po przyjeździe. Polecono nam agencję Deep Blue Diving, oferującą pływanie z wielorybami za niezłą cenę 250 TOP. W informacji dowiedzieliśmy się, że za identyczną wycieczkę na bardziej turystycznych Vava'u zapłacimy już 350 TOP. Nie chcieliśmy przepłacać ani zwlekać z rejsem ponieważ trwający od czerwca do października sezon na wieloryby właśnie się kończył. Był już pierwszy tydzień października, humbaki mogły w każdej chwili odpłynąć w stronę arktycznych wód.
Wcześnie rano, po zaopatrzeniu w płetwy, maski i pianki, wsiedliśmy na sporej wielkości stateczek. Razem z nami zapakowano kilkanaście innych osób. Nie do końca tego się spodziewaliśmy, ale skoro zgodnie z tongijskim prawem do wody z wielorybami mogły wejść każdorazowo tylko cztery osoby, liczebność grupy wydawała się nie mieć większego znaczenia.
Ze względu na końcówkę sezonu ostrzeżono nas, że możemy długo szukać wielorybów. Nie tak wiele zostało ich jeszcze w okolicy.
Po jakiejś godzinie kapitan dostrzegł najwyraźniej gdzieś na horyzoncie fontannę wody wyrzucanej przez wielkiego ssaka. Po dłuższej chwili zauważyliśmy grzbiet i ogon.
Zaraz... nie jeden, ale trzy ogony i malutki grzbiet z boku. To samica z młodym i dwa eskortujące ją samce, wyjaśnił kapitan.
Przewodniczka naszej czteroosobowej grupki dała znak i wszyscy jak na komendę wskoczyliśmy do małej łódki przycumowanej dotąd do rufy. Silnik zawył gdy wyskoczyliśmy zza statku.
Wieloryby płynęły dosyć szybko, wydawało się, że na nasz widok jeszcze przyśpieszyły, ale bez większego trudu dogoniliśmy zwierzęta. Gdy tylko zrównaliśmy się z nimi przewodniczka krzyknęła żeby wskakiwać. Gdy rzucałam się do wody przemknęło mi przez myśl, że na łódce było nas ośmioro. Nie było jednak czasu na zastanowienie. Wpadłam do wody, nie widziałam nic poza bąbelkami. Łukasz skakał z drugiej burty, musiał być gdzieś z tyłu. Obok mnie kotłowało się kilka osób, ktoś walił płetwami, ktoś inny wymachiwał mi przed twarzą kijkiem z GoPro. Zanurzyłam szybko głowę i spojrzałam prosto w oko przepływającego wieloryba. Ogromne oko. Przez kilka pięknych sekund widziałam jego głowę, a potem poraziła mnie myśl: Nie widzę reszty, jestem za blisko! I kolejna: Ty chyba oszalałaś?! Płyniesz wprost na 30-tonowego wieloryba!
W tym samym momencie ktoś mocno pociągnął mnie za nogę i krzyknął, że mam się cofnąć. Łatwo powiedzieć, ale trudniej włączyć wsteczny. Przez głowę przeleciała mi myśl, że w miejscu, którego nie mogłam objąć wzrokiem znajduje się kilkumetrowa płetwa Humbaka. Czy mnie sięgnie?
To wszystko działo się jednak w ułamkach sekund. W tej samej chwili olbrzymy dały nura w głębinę i momentalnie rozpłynęły się w ciemności. Zobaczyłam tylko machający nam na pożegnanie pięciometrowy ogon.
Nie było jednak czasu na przeżywanie tego czego właśnie doświadczyliśmy. Padła komenda do wskoczenia na łódkę. Gdy tylko wgramoliliśmy się na pokład, motorówka skoczyła w dalszą pogoń. Po kilku minutach dogoniliśmy zwierzęta i znów komenda i skok. Tym razem nie spadliśmy jednak tuż przy nich. Przewodniczka pokazała kierunek, w którym odpływały wieloryby. Rzuciliśmy się w tamtą stronę, machając płetwami z całych sił. Narzucone tempo nie pozwalało złapać tchu. Przed nami tylko granatowa nicość, ale ktoś krzyczy, żebyśmy płynęli dalej. Dalej nic nie widać. Kapitan woła żebyśmy wracali. Wieloryby okazują się znacznie szybsze.
Nasza łódka podpływa i znowu powtarza się ten sam scenariusz, tyle że w międzyczasie do waleni zmierza już nasz statek z resztą spragnionych ujrzenia humbaków turystów. Gdy doganiają zwierzęta, druga grupa rzuca się do wody. Chyba nie mają szczęścia.
Z drugiej strony do humbaków podpływa nasza motorówka i hop, znów lądujemy w wodzie. Czuję już zmęczenie i narastające zniechęcenie, ale skaczę za wszystkimi. Znowu szybko płyniemy. Opadam z sił. Tym razem jednak są! Przepływają w oddali, ale widzimy je wyraźnie, chociaż tylko kilka sekund.
I znowu... Po czwartym razie mam serdecznie dosyć. Wracamy na statek, a na nasze miejsce wskakuje kolejna grupa i pędzi za humbakami. Jestem bardzo zmęczona i coraz bardziej rozczarowana organizacją całej wycieczki. Wieloryby najwyraźniej nie chcą naszego towarzystwa. Gdy tylko słyszą warkot silnika przyśpieszają i zmieniają kierunek. Zamiast dać im spokój, chwilami bierzemy je w dwa ognie, między statek a motorówkę i nie odpuszczamy pogoni. Robi mi się żal tych zwierząt. Mam wrażenie, że nie do końca świadomie przyczyniliśmy się do ich męczenia.
Gdy po dwóch godzinach napotykamy inne wieloryby, kapitan zmienia "cel" i próbuje podążyć za nowymi osobnikami. Niestety również bez skutku. Sympatyczna przewodniczka pociesza nas, że tak czasami to wygląda. Większe szanse są jedynie na początku i w szczycie sezonu gdy wielorybów jest w okolicy więcej. Wtedy w dodatku można usłyszeć słynne śpiewy towarzyszące męskim zalotom. Dziś humbaki nie chcą zostać w jednym miejscu i chwile spędzone w ich towarzystwie można liczyć w sekundach. Czasem szczęściarze mogą mówić o minutach, ale starsza para Australijczyków z naszej grupy i tak jest szczęśliwa. Dwa lata wcześniej, w tym samym miejscu, wypatrzony wieloryb przy pierwszej próbie zniknął w głębi i tyle go widzieli. Kolejnego już nie spotkali. Kolejna współpasażerka opowiada o pływaniu z wielorybami na Vava'u, którego doświadczyła miesiąc wcześniej. "Polowanie" wyglądało tak samo, ale miała szczęście, walenie dały się sobie przyjrzeć przez kilka długich minut.
Nie było więc tak źle, w końcu widzieliśmy je w sumie przez jakieś 2-3 minuty, zapewnia mnie Łukasz, ale oboje mamy mieszane odczucia. Nie tak wyobrażaliśmy sobie to doświadczenie. W naszych marzeniach my i wieloryb długo dryfowaliśmy obok siebie w oceanie. Bez wrzasków, warkotu silnika, przepychanek i gonienia. W ciszy i spokoju. I co najważniejsze, on był obok nas, bo chciał, bo się nie bał.
.....
Z jednej strony rozczarowani takim spotkaniem z wielorybami, z drugiej wdzięczni za te kilka sekund gdy mogliśmy je na żywo zobaczyć, nie planowaliśmy kolejnych rejsów. Przypadek chciał jednak, że dwa tygodnie później, gdy sądziliśmy, że humbaki już dawno opuściły Tonga, na wyspie Uoleva spotkaliśmy grupę Czechów, którzy postanowili spróbować szczęścia i popłynąć jeszcze na rejs z lokalnym organizatorem, właścicielami Taiana Reort, gdzie również mieszkaliśmy. Nie wierzyliśmy, że o tej porze roku jeszcze im się uda, a nawet jeśli, to przecież ich wycieczka nie mogła różnić się od innych.
Myliliśmy się. Czesi wrócili oniemiali z zachwytu. Spotkali matkę z młodym. Nie uciekała. Odpoczywała, bawiła się machając płetwami i wisiała w toni tuż pod powierzchnią wody. Zdołali jej się przyjrzeć, bardzo dobrze przyjrzeć. Została z nimi dwie godziny. Na dowód mieli zdjęcia i filmy.
W tym momencie zrobiło mi się gorąco, nogi odmówiły mi posłuszeństwa i musiałam usiąść. To niesprawiedliwe, pomyślałam. To było dokładnie nasze marzenie.
Łukasz chciał popłynąć drugi raz. Jakie szanse mieliśmy na powtórzenie tego cudu? Jakie było prawdopodobieństwo, że po pierwsze spotkamy wieloryby (nie powinno ich już tu być), a po drugie, że zechcą z nami zostać? Nie wierzyłam, że to mogłoby się udać. Ryzyko jest zbyt duże, koszty niemałe (200 TOP), no i rozczarowanie byłoby tym razem jeszcze większe. Odmówiłam.
Po długiej i gorącej dyskusji, dałam się jednak namówić. Wcale nieprzekonana, że ma to jakikolwiek sens, wsiadłam rano z Łukaszem do maleńkiej łódeczki. Poza "kierowcą" oraz naszą przewodniczką i właścicielką Taiana w jednej osobie, byliśmy sami.
Szukaliśmy długo, ale po blisko godzinie na horyzoncie pojawił się pióropusz wody. Podpłynęliśmy na jakieś 50 metrów, ale wieloryby zaczęły odpływać. Znowu zaczyna się szopka, pomyślałam, ale tym razem nie miałam racji. Nie było pogoni. Za każdym razem gdy humbaki zatrzymywały się my zatrzymywaliśmy się w znacznej odległości, wyłączaliśmy silnik i czekaliśmy. Wieloryby niestety po chwili nieśpiesznie ruszały dalej. Powtórzyliśmy ten sam scenariusz z siedem razy i gdy już właściwie straciliśmy nadzieję, zobaczyliśmy inne humbaki. Również matkę z małym.
Zbliżyliśmy się. Nie drgnęły. Podpłynęliśmy powoli bliżej. Kapitan wyłączył silnik. Zdawały się odpoczywać. Dopiero wtedy wsunęliśmy się do wody i po cichu popłynęliśmy w ich kierunku. Co było dalej już wiecie. :)
Humbaki zabawiły w naszym towarzystwie blisko godzinę. Obejrzeliśmy je dokładnie z każdej strony i gdy nie mogliśmy już wytrzymać z zimna ani chwili dłużej (tym razem nie dostaliśmy pianek), nagle drzemiąca dotąd matka otworzyła oko, zrobiła trzy silne ruchy ogonem i zniknęła w otchłani. Za nią podążył mały. Zobaczyliśmy jak rozpędza się i zanim zniknie nam z oczu, wystrzeliwuje w górę, jak torpeda. Nieopodal wysoko nad wodę wystrzeliła matka, po chwili znowu mały i tak skacząc na przemian po trzy razy pożegnały się z nami. Piękniejszego show nie mogliśmy sobie wymarzyć :)