Paraiso znaczy raj, ale nie jest to z pewnością wymarzony raj dla jednostek o słabej kondycji czy wyszukanych gustach...
W górę, w dół i znów stromo pod górkę. Tysiącem schodów lub stuletnimi windami. Przed sobą mając ocean i port, za sobą dziesiątki wzgórz, na których przysiadły maleńkie, bajecznie kolorowe domki. Biedne, obdrapane, często rozsypujące się, ale jak dzielnie broniące się przed brzydotą. Szkaradna blacha falista, krzywe schody i popękane ściany oblekają się w zachwycające barwy, chowają pod krzyczącymi graffiti. Ślepe ściany zdobią gigantyczne malowidła, fantazyjne obrazki o barwach tak nasyconych, że przechodzień chcąc nie chcąc zaczyna się uśmiechać.
Labirynty małych, stromych uliczek i poukrywane w nich 15 zabytkowych ascensor'ów czyli kolejek szynowych, wielu przyjezdnym przypominają Lizbonę. Ale czy jakiekolwiek inne miasto może poszczycić się taką galerią sztuki ulicznej? Samozwańczy artyści zawładnęli Valparaiso niezamierzenie robiąc mu lepszy PR niż mogłaby zrobić niewątpliwie wskazana rewitalizacja rozpadających się budynków.
To miasto bez ważnych zabytków, wyszukanej architektury czy pięknej zieleni, ale niepostrzeżenie chwyta za serce... nawet jeśli od drugiego wejrzenia.