Spotkania w drodze

Outback zbliża ludzi. Tu nie poradzisz sobie sam, musisz liczyć na innych. Izolacja i trudne warunki życia skutkują więc czasem nieoczekiwanymi znajomościami z ciekawymi ludźmi. A spotkania w drodze to właśnie najlepsza część podróży.

W ciągu paru dni w okolicy Alice Springs nasze losy skrzyżowały się z dwoma bardzo pozytywnymi osobami, o których dziś chcemy Wam opowiedzieć.

 

Alex, czyli kłopoty

Gdy tylko zatrzymujesz się na poboczu gdzieś na outbacku, masz pewność, że pierwszy mijający cię samochód zatrzyma się żeby zapytać czy nie potrzebujesz pomocy. Tutaj zepsute auto może oznaczać poważne kłopoty.

Inne samochody widuje się tylko na głównych drogach i to nieczęsto. Długie godziny czekania na służby ratunkowe mogą skończyć się odwodnieniem organizmu, a nawet śmiercią. Każdy lokals upewni się więc, że masz się dobrze. Nawet jeśli wygląda na to, że jesteś turystą robiącym tylko tysięczne zdjęcie napotkanemu kangurowi.

Ten miły odruch przejęliśmy i my, co jakiś czas zatrzymując się przy pojazdach stojących podejrzanie pośrodku pustkowia. Jakieś 150 km na południe od Alice Springs zobaczyliśmy na poboczu białego pickupa z otwartą maską i pochyloną nad nią blond dziewczynką.

Szybki zorientowaliśmy się, że po pierwsze dziewczę jest całkiem dorosłe, tylko drobnej postury i młodzieńczej aparycji, a po drugie jest w kłopocie.  Wszystko wskazywało na zepsuty alternator. Na szczęście mieliśmy kable, więc mogliśmy podładować jej akumulator.

Dziewczę imieniem Alex okazało się bardzo zaradną artystką, samotnie podróżującą 2200 km z Melbourne do Alice Springs, gdzie pracowała.  My zmierzaliśmy w tym samym kierunku, zaoferowaliśmy więc, że pojedziemy za nią na wypadek gdyby prądu jednak nie starczyło jej do miasta.

Szybko okazało się, że nasze obawy były słuszne. Z Alex spotkaliśmy się po drodze jeszcze trzy razy, za każdym razem ładując jej akumulator przynajmniej pół godziny, każdorazowo mając nadzieję, że to wystarczy.

Mimo zmęczenia wieloma godzinami za kierownicą Alex nie traciła optymizmu i energii. Śmiała się co chwilę, słuchając naszych opowieści z podróży. Bezpośrednia, jak większość Australijczyków, na kolejnym wymuszonym postoju, zaprosiła nas do siebie na noc.

Do Alice dojechaliśmy w środku nocy, wyczerpani, ale zadowoleni, że "misja ratunkowa" zakończyła się sukcesem. Zaparkowaliśmy pod domem Alex, z wdzięcznością skorzystaliśmy z prysznica i zwaliliśmy się na tył naszego busika. Ta noc nie przyniosła nam jednak wypoczynku. To była jedna z najgorętszych, najbardziej parnych nocy jaką przyszło nam spędzić w naszym pojeździe. Mimo otwartych okien, a później i drzwi, nie mogliśmy zmrużyć oka. Zaczęliśmy żałować, że odrzuciliśmy ofertę wygodnego łóżka w klimatyzowanym pokoju Alex. Nie chcieliśmy jednak żeby spała we własnym domu na podłodze.

Rano, ledwo żywi, z przyjemnością odmoczyliśmy się w przestronnej łazience i zjedliśmy śniadanie w normalnej kuchni w miłym towarzystwie. To była wspaniała odmiana po wielu dniach w drodze.

Alex pożegnała nas wylewnie, kazała dzwonić gdybyśmy wpadli w kłopoty i zaprosiła żebyśmy wpadli za parę dni, w drodze powrotnej z pobliskich gór. Dobrze było mieć bazę wypadową w okolicy, normalny dom, gdzie obiadu nie gotuje się przez godzinę w jednym garnku na palniku gazowym, i zawsze można zmyć z siebie pył z drogi. Jeszcze milej było mieć przyjazną duszę z dala od domu.

 

Wiruungga, człowiek instytucja

Trzy dni później w pobliskich górach Macdonnella poznaliśmy Wiruungga, Aborygena o nieprzeciętnym poczuciu humoru. Był to właściwie pierwszy i jak się okazało, jedyny Aborygen, który chciał z nami rozmawiać.

Większość rdzennych mieszkańców niestety okazała się mało kontaktowa. Poza sporadycznymi prośbami o pieniądze nie usłyszeliśmy od nich ani słowa. Ludzie, których spotykaliśmy po drodze byli mrukliwi, zdawali się nas nie zauważać, nie odpowiadając na pozdrowienia. Aborygeni, których widzieliśmy na ulicach mieli wyraźne problemy z alkoholem lub innymi używkami, byli brudni i zarośnięci. Z przykrością przyznaliśmy rację naszym znajomym, którzy wcześniej raczyli nas niezbyt miłymi opowieściami o rdzennych mieszkańcach Australii. Oczywiście gdzieś tam, w dużych miastach na wybrzeżu byli Aborygeni wyedukowani i elokwentni. Prawnicy, nauczyciele, lekarze... pewnie tak. Nam jednak pozostał obraz ludzi ledwo się wysławiających, o bardzo pierwotnych rysach, a w dodatku zupełnie nieprzychylnych białym.

Spotkanie z Wiruungaa zmieniło może nie wszystko, ale na pewno wiele. Wiruungga Dunggiirr nosił długie, siwe dredy i miał ponad 60 lat, chociaż nam ciężko byłoby jego wiek określić. Co zaskoczyło nas po kontaktach z innymi Aborygenami, ten nie przestawał się uśmiechać. Nosił buszmeński kapelusz, siwą brodę i wspomniane dredy, które hodował dla swoich dzieci, po jednym dla każdego z licznej gromadki ("na pamiątkę po ojcu").  Podróżował po kraju hipisowskim busikiem równie kolorowym jak on sam.

Wiruungga zajmował się nauczaniem kultury i sztuki aborygeńskiej, tańca, buszmeńskiej medycyny i wytwarzania tradycyjnych narzędzi. Za nim podążali zazwyczaj uczniowie z różnych stron świata. W Macddonell Ranges towarzyszyła mu jedna Azjatka. Gdy pierwszy raz ich zobaczyliśmy zbierali małe, czerwone kuleczki z jednego z krzaków. Pomyślałam wówczas... niemożliwe, że coś na tym suchym pustkowiu jest jadalne. Lillypilly, czyli buszmeńskie wisienki, okazały się nie tylko jadalne, ale też bardzo smaczne, a od nich zaczęła się nasza znajomość z Wiruungga. Jego opowieści zdawały się nie mieć końca i na kilka godzin wciągnęły nas w skomplikowany świat aborygeńskich wierzeń i tradycji.

Mimo wieku i sporego brzuszka z zaskakującą zwinnością odtańczył dla nas jeden z tradycyjnych tańców, w którym wcielił się w kangura, emu i kilka innych zwierząt. Niestety nie wykazaliśmy się równą gracją gdy przyszła nasza kolei aby odtworzyć jego ruchy.

Popołudnie, które spędziliśmy razem nad naturalnym oczkiem wodnym ukrytym między skałami, minęło szybciej niż byśmy tego chcieli. Czas było ruszać znów w drogę. My w stronę tropikalnego Queenslandu, Wiruungga do odizolowanych aborygeńskich wiosek aby rozwieźć ubrania potrzebującym.

Dla takich spotkań warto podróżować!

 

Więcej na temat Wiruungga i jego organizacji znajdziecie na jego stronie: http://wiruungga.org.au/ , z której pochodzi też zdjęcie tytułowe.