Amazońska przygoda

Amazonia różniła się od wszystkich tropikalnych lasów, które do tej pory widzieliśmy i potocznie nazywaliśmy dżunglą. Przede wszystkim cała była zalana wodą i jedynym środkiem transportu była tu łódź, którą z niesamowitą wprawą miejscowi potrafili manewrować pomiędzy bujną roślinnością, zatopionymi przeszkodami i świeżo zwalonymi drzewami, co jakiś czas pomagając sobie maczetą. Ponadto, dżungla amazońska była tak gęsta, że bez doświadczonego przewodnika i jego lornetki nie byliśmy w stanie dostrzec większości mieszkających tu stworzeń. Zawiedzie się więc ten kto liczy na bliskie spotkania ze zwierzętami i możliwość dokładnego przyjrzenia się im.

Poziom wody był naprawdę wysoki, ale mieliśmy szczęście, padało głównie wieczorami i w nocy. Codziennie wskakiwaliśmy na łódkę i próbowaliśmy wypatrzyć stworzenia kryjące się w zielonym gąszczu. Na pierwszy rzut oka widać było jedynie wodne ptaki, papugi i głośne hoacyny, zwane też śmierdzącymi indykami. Duże, słabo latające, roślinożerne ptaszyska.... Zastanawiacie się jakim cudem nie skończyły dotąd na rożnach tubylców i w paszczach drapieżników? Główną przyczyną wydaje się właśnie towarzyszący hoacynom smród, który pochodzi z rozkładających się w wolu roślinnych szczątków. Ptaki te są jednak pięknie upierzone, a młode obdarzone są niezwykłą cechą. Pisklęta posiadają pazur na każdym skrzydle ( który później zanika), co umożliwia im wspinanie się na drzewa.

image

Wielokrotnie, wysoko w koronach drzew, udało nam się wypatrzyć stada różnych gatunków małp, ale najszczęśliwsi byliśmy ze spotkania z mikroskopijnymi pigmejkami, najmniejszymi małpami świata. Aby dostrzec 15-centymetrowe maluchy trzeba naprawdę dużo szczęścia.

Wiedzieliśmy, że jaguarów, ani żadnych większych zwierząt nie uda nam się spotkać, ale trzymaliśmy mocno kciuki za anakondę. Przewodnik lojalnie ostrzegał, że w porze deszczowej nie spotyka się dużych osobników ( a największy jakiego widział miał 7 metrów), ale po cichu liczyliśmy, że się uda. Po trzech dniach intensywnych poszukiwań w końcu jest... Wygrzewa się zwinięta w kłębek na pieńku nad wodą. W słońcu lśnią żółtawe plamki. To tylko " baby" anakonda, dosyć długa, ale tylko "trochę grubsza od sznurówki". Mimo to cieszymy się jak dzieci.

image

Nasz przewodnik, młody chłopak z okolicznej wioski, pokazuje nam różne rośliny, które ułatwiają przetrwanie w dżungli. Próbujemy gorzkiej kory antygorączkowego chinowca, z której przygotowuje się słynne lekarstwo na gorączkę, malarię i dengue, a także słynny tonik. Niczym Tarzan bujamy się na lianie olbrzymiego drzewa "telefonu", które może uratować nam skórę gdy zgubimy się w lesie. Uderzone rezonuje na 2 kilometry informując poszukiwaczy o naszym położeniu. Po krótkiej wizycie w dżungli potrafimy też rozpoznać lianę curare, tradycyjnie używaną przez indian do zatruwania strzał.

liana curara

Niepozorna kurara

Kolejna "lekcja" dotyczy różnych gatunków amazońskich mrówek. Pierwsze, które spotykamy tworzą idealną symbiozę z pewnym gatunkiem drzewa, które daje im schronienie. W zamian owady, dzięki swojemu kwaśnemu pH, eliminują inne rośliny w promieniu dwóch metrów, dzięki czemu ich gospodarz nie musi konkurować o przestrzeń ani światło. Inny gatunek mrówek, budujący gniazda przypominające termitiery bywa bardzo nerwowy. Wystarczy zbliżyć się i krzyknąć aby na zewnątrz zaroiło się od wściekłych owadów gotowych zjeść żywcem intruza. Ich waleczność wykorzystywana była czasem przez lokalnych indian do ukarania bardzo niesfornych dzieci. Z drugiej strony wystarczyło szybkie roztarcie garści owych mrówek lub termitów na skórze aby uchronić się od ukąszeń moskitów.

W naszej grupie zabrakło jednak odważnych żeby wypróbować tą metodę 🙂 Kolejne gatunki nie są wcale sympatyczniejsze. Mimo grubych podeszw, ostrożnie stąpamy pomiędzy słynnymi mrówkami "pociskowymi" lub, jak zwą je miejscowi, "dwudziestoczterogodzinnymi" ( bullet ants), gdyż obezwładniający ból towarzyszący ich ugryzieniu przypomina ponoć ból po postrzale i utrzymuje się przez 24h. Nasz przewodnik zaświadcza własnym, bolesnym przykładem, że to prawda.

Po dłuższej chwili przedzierania się przez las Jose prosi całą grupę o wspólny głośny okrzyk, a po nim chwilę ciszy. Ciekawi dopytujemy o co chodzi, ale w odpowiedzi słyszymy tylko dziwaczne - ...Usłyszycie maszerujące wojsko.
Mimo, że wszyscy mamy nieodparte wrażenie, że komuś tu zaszkodziło słońce, wydajemy z siebie gromki okrzyk. Cisza. Po kilkunastu sekundach dochodzi nas jednak wyraźne, miarowe chrzęszczenie, do złudzenia przypominające... odgłos maszerującego wojska 🙂 Tajemnica wyjaśnia się gdy przewodnik pokazuje nam wiszące wysoko na drzewie gniazdo os, zwanych nie bez powodu " maszerującymi" ( marching wasps). Charakterystyczny dźwięk, pochodzący z pocierania skrzydełkami przez setki osobników, jest w istocie znakiem ostrzegawczym przed atakiem na intruza.

 

Gdy zapada zmrok dżungla ożywa. Insekty, żaby i inne stworzenia zaczynają swój koncert. Las rozbrzmiewa kakafonią dźwięków.
Większość zwierząt, których w dżungli można się obawiać, uaktywnia się właśnie w nocy. Pająki, węże, kajmany i wszelkie drapieżniki wychodzą z dziennych kryjówek i rozpoczynają łowy. Wyłażą także niestety nasi współlokatorzy. Pół biedy jeśli jest to duża żaba, która wystrasza mnie wyskakując spod łóżka. Niestety większość lokatorów nie jest tak przyjemna i nie daje się grzecznie wyprosić. Ogromne karaluchy, część z nich w dodatku latających, są wszędzie. Gdy wkładam rękę do kosmetyczki po krem, wyciągam ją ze sporej wielkości insektem machającym zaczepnie czułkami. Wrzask... i następnym razem ta sama historia. Jedyna taktyka to nie patrzeć, zgasić światło, zawinąć się szczelnie moskitierą i spać w nadziei, że żadne karaluchy pod poduchy nie wlezą.

Amazońskie karaluchy

Pomiędzy kolejnymi deszczami pewnego wieczora udaje nam się wybrać na nocne łowy. Z łodzi, w świetle latarki, nasz przewodnik dostrzega gdzieś daleko błysk oczu. My nie widzimy nic do momentu gdy na długim kiju podsuwa nam długiego węża. To mały boa drzewny. Nieopodal, na gałęzi wyleguje się jego większy krewniak. Przy brzegu, tuż nad powierzchnią wody, pojawiają się kolejne, żółte oczy o pionowych źrenicach. Tym razem to para kajmanów.

 

image

kajman
Wyskakujemy na ląd i rozpoczynamy poszukiwania w lesie tuż za chatkami, w których mieszkamy. Mamy szczęście. Od razu natykamy się na śliczną, szklaną żabę ( glass frog / rana de cristal), swą nazwę zawdzięczającą przezroczystej skórze, przez którą widać szkielet i organy zwierzęcia. Dalej potykamy się niemal o dwa pająki, dużego pająka "wilczego" (Wolf spider) i jednego z bardziej jadowitych, choć niepozornych pająków, pająka "bananowego" (Banana spider). Oba mogą się jednak schować przy ogromym, mierzącym około 30 centymetrów ptaszniku Goliat, na którego natykamy się niebawem. Na ten włochaty widok aż mnie odrzuca, ale uspokajam się trochę po zapewnieniu, że w przeciwieństwie do mniejszych krewniaków, jego jad nie jest jednak groźny dla życia ludzkiego.

Po spotkaniu z największym pająkiem świata nawet olbrzymie pasikoniki, ani nawet ropucha wielkości męskiej dłoni nie robią już takiego wrażenia. Nocną wyprawę przerywają duże krople deszczu. Co żywe chowa się w leśnych kryjówkach. Czmychamy i my, zanim ulewa rozszaleje się na dobre.

 

image

 

Kolejnego dnia udajemy się na spotkanie z szamanem z plemienia Siona. Najpierw jednak jedna z mieszkanek wioski demonstruje nam jak z bulw manioku ( yuca/ cassava) robi się pyszne placki. Uczestniczymy w całym procesie, od wyrwania bulw z ziemi, po obranie, starcie na miazgę, wykręcenie soków i finalnie przeistoczenia się masy maniokowej w mąkę. Ta z kolei przeistocza się w całkiem nieprzyprawione, ale dość smaczne placki.

 

image

Świeżo wyrwany maniok, tarcie obranych bulw i przecieranie przez sito mąki uzyskanej po dokładnym odciśnięciu soków

 

Po tej kulinarnej demonstracji dochodzi do spotkania z miejscowym szamanem, na codzień noszącym normalne ubranie, ale specjalnie dla nas odzianym w ceremonialny strój, z kolorowym prióropuszem i naszyjnikiem z zębów jaguara i peccari. Szaman u Siona nie jest opłacany za swoje lecznicze usługi. Pełni tą rolę niejako dodatkowo, poza codzienną pracą, polowaniem czy łowieniem ryb. Szamanem może zostać każdy, kto przejdzie specjalne dwuletnie przeszkolenie zakończone rytuałem inicjacji, podczas którego adept musi wypić yage, najsilniejszy szamański halucynogen. Robi to tylko raz w życiu, w obecności innego doświadczonego szamana, który czuwa nad nim gdy ten jest pod wpływem psychodeliku. Niestety yage, jak i inne szamańskie halucynogeny, cieszą się coraz większą popularnością wśród spragnionych mocnych wrażeń przyjezdnych, co przy słabym zdrowiu delikwenta lub niewprawnym przygotowaniu specyfiku może skończyć się nawet śmiercią.

 

image

 

Po krótkim wprowadzeniu przystępujemy do demonstracji leczniczej ceremonii oczyszczania. Pełna obejmuje picie ayahuasca ( "pnącze umarłych/pnącze dusz"), wywaru przygotowywanego z pewnej liany i innej liściastej rośliny zawierającej halucynogenną substancję DMT. Podczas seansu ayahuaskę pije zarówno pacjent, jak i szaman. Napój przyjmowany jest w celach leczniczych, by wprowadzić się w trans mający umożliwić szamanowi doświadczenie wizji, w których duchy podpowiadają mu jak ma przebiegać kuracja. Innym celem takich seansów jest wykrywanie klątw i uroków będących przyczynami chorób.
Na turystach nie stosuje się jednak halucynogenów, pozostaje więc tylko demonstracja " na sucho". Zgłaszam się na ochotnika. Przez parę minut szaman podśpiewuje rytmicznie "ściągając" ze mnie miotełką złe moce.

 

Nie czuję jakiejś różnicy po zakończeniu ( pewnie przez brak ayahuaski), ale sam dźwięk wypowiadanych przez szamana słów jest niczym relaksująca medytacja. Po tym wszystkim, przeprowadzamy jeszcze krótki konkurs strzelania z trzymetrowej dmuchawki, ale żadne z nas do celu nie trafia. Szaman i owszem, raz za razem:)

 

image

image

image