Zaskakujący Salwador

Z czym kojarzy się Wam Salwador?

Nam nie kojarzył się z niczym (może poza "Wojną futbolową" Kapuścińskiego) zanim nie zajrzeliśmy do przewodnika. Ot, mały, dosyć zacofany i chyba niebezpieczny kraik. Zaraz po wjeździe do Salwadoru, zrobiło nam się jednak wstyd naszej ignorancji i uprzedzeń.

Wojna domowa, która pochłonęła 75 tysięcy ofiar, skończyła się prawie ćwierć wieku temu, a Salwadorczycy przez te lata bardzo ciężko pracowali nad podniesieniem kraju z ruiny i przywróceniem mu reputacji. Niestety złą sławę trudno zmazać i w świadomości większości turystów, Salwador jest wciąż krajem w najlepszym razie mało interesującym, a w dodatku mało bezpiecznym.

O ile w przypadku bezpieczeństwa, wciąż wiele jest w tym przekonaniu prawdy ( z codziennej gazety wynika, że tylko jednej nocy naszego pobytu było tu 12 morderstw, ale w większości chodzi o walki gangów i policji, co zwykle nie dotyka turystów), o tyle w kwestii tego co Salwador ma do zaoferowania, czujemy się w obowiązku napisać sprostowanie.

Owszem, nie ma tu spektakularnych gór czy rafy koralowej, ani najwspanialszych zabytków, ale ten mały kraj ma sporo uroku. Przede wszystkim, prawdziwym skarbem są tu ludzie, niesamowicie życzliwi, zagadujący, uśmiechnięci i próbujący pomóc na każdym kroku. Ponadto, poczuliśmy się tu jak w domu, ponieważ jest to pierwszy tak "zachodni" kraj jaki odwiedziliśmy w Ameryce Środkowej. Zwłaszcza w porównaniu z indiańską Gwatemalą, gdzie w sklepach nie było prawie nic, a tradycyjnie ubrani Majowie zachowywali milczącą obojętność. Mieszkańcy Salwadoru noszą się po europejsku, a w wielu miejscach można zjeść w końcu coś więcej niż fast food ze smażonego kurczaka z toritillą, który prześladował nas przez całą Gwatemalę.

Po przyjeździe do Salwadoru, całkiem przypadkowo wylądowaliśmy w miasteczku Santa Ana, co okazało się szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Było tu wszystko czego potrzebowaliśmy, aby rozejrzeć się w nowej rzeczywistości, co robiliśmy pierwszego dnia w każdym nowym kraju. Inna waluta, ceny codziennych produktów, nowi ludzie, odmienne jedzenie i transport... Mimo wielu podobieństw pomiędzy miejscami, przez moment wszystkiego jednak uczymy się od początku. Santa Ana była do tego celu idealna, a w dodatku za poradą przewodnika ( Lonely Planet nie mylił się pierwszy raz od dłuższego czasu) trafiliśmy do najlepszego hostelu jaki można sobie wymarzyć. I nie jest to żadna, ukryta reklama! Casa Verde to miejsce o jakim śnią backpackerzy (jakkolwiek pretensjonalnie brzmi ta nazwa, nikt nie namówi mnie do polskich "plecakowiczów"). Poza bardzo przestronnymi, zadbanymi pokojami i ślicznym patio, na miejscu mieliśmy mały basen, dwie fenomenalnie urządzone kuchnie (chciałabym mieć takie sprzęty kuchenne w domu), "piwniczkę" z winami na sprzedaż, pralnię, lodówkę z gotowymi włoskimi daniami " kup i podgrzej na miejscu" oraz.... kącik z urządzeniami do masażu 🙂 Przemiły, zabawny gospodarz dopełniał idealnego obrazu.

image

Pewnie nie ruszylibyśmy się stamtąd długo, ale po tygodniach leniuchowania najpierw w Belize a potem nad Rio Dulce, zapragnęliśmy trochę ruchu. Na pierwszy ogień poszedł pobliski Park Narodowy Los Volcanes. Treking na Santa Ane, jeden z dwóch tutejszych wulkanów, to w sumie czterogodzinna wycieczka, co wydawało nam się spacerem w porównaniu ze zdobywaniem Santa Marii czy Aguy w Gwatemali. Niestety urok wycieczki psuje nieco fakt, że na szczyt można udać się jedynie z zorganizowaną grupą z przewodnikiem i eskortą policji. W Salwadorze okazało się to niestety koniecznością na każdej wycieczce, ze względu na podobno zdarzające się na szlakach kradzieże. Odnieśliśmy jednak wrażenie, że napady są tu rzadkością, a obecność policji ma zapobiegać takim przypadkom, aby pomóc poprawić wizerunek Salwadoru wśród zagranicznych turystów.

Wracając jednak do parku Los Volcanes, nie trudno wyobrazić sobie nasze skwaszone miny, gdy okazało się, że wyjście na szczyt odbywa się raz dziennie, o godzinie 11.00, w dodatku z całym tłumem turystów. Gdy szliśmy w palącym słońcu nurtowało nas tylko pytanie czemu wyjścia są organizowane prawie w południe, skoro autobus dowozi ludzi na godzinę 9:30? Pokrętna logika....

Nagrodą za wylany pot są widoki rozciągające się ze szczytu. Kalderę wypełnia niesamowicie szmaragdowe jeziorko. Dowodem aktywności wulkanu są opary unoszące się nad wodą i dym wydobywający się co jakiś czas ze ścian kaldery. W oddali widać również jezioro Coatepeque oraz idealnie równy stożek wulkanu Izalco.

image

image

 

Po takiej rozgrzewce, w następnej kolejności skusiliśmy się na tajemniczo brzmiący Park Narodowy El Imposible i treking w lesie mglistym. Postanowiliśmy dostać się do niego od mniej uczęszczanej strony, czyli wejścia północnego. Po dotarciu na miejsce okazało się niestety, że wspomniane w przewodniku "wejście" to trochę nadużycie. Z Tacuby, najbliżej położonej miejscowości, do parku nie da się dostać inaczej jak z agencją organizującą wyjścia zbiorowe. Po wulkanie nie mieliśmy nadmiernej ochoty na kolejną zorganizowaną wycieczkę więc powoli zaczęliśmy się szykować do długiej drogi do wejścia południowego.
Dzięki dwóm starszym panom i pewnej korzystnej cenowo propozycji, daliśmy się jednak skusić na zorganizowaną wycieczkę od strony północnej. Nie był to standardowy treking i całe szczęście, bo las mglisty okazał całkiem zwyczajny. Moglibyśmy więc być zawiedzeni, gdyby nie to, że wybraliśmy się na canyoning.

Skakania i zjeżdżania z wodospadów mieliśmy okazję spróbować jakiś czas temu w Słowenii. Różnica polegała na tym, że tam wyposażeni byliśmy w pianki, kaski i inne ochronne gadżety, które tutaj uznane zostały widać za zupełnie zbędne. Do kanionu ruszyliśmy zatem uzbrojeni w kostiumy i sandałki.

Skok z wysokości do ciemnej, nieznanej wody otoczonej skałami zawsze wywołuje niepewność, niezależnie od tego czy skaczemy z czterech czy z dziesięciu metrów. Przy pierwszym wodospadzie chwilę się wahamy.
- Jesteś pewien, że tu jest bezpiecznie? - pytam niepewnie naszego przewodnika.
Zamiast potwierdzenia odpowiedział mi plusk wskakującego do wody chłopaka...

Przedzieranie się przez kanion rozpoczęliśmy od rozgrzewkowego skoku z czterech metrów w lodowatą wodę. Kolejne progi miały od sześciu do dziesięciu metrów. Skoki oczywiście nie były obowiązkowe i już przy pierwszym wodospadzie okazało sie, że nasi dwaj starsi towarzysze nie zaryzykują zimnej kąpieli, więc na placu boju zostaliśmy z Łukaszem sami.

image

Po pierwszym skoku, dalej powinno pójść już łatwiej, ale wąskie ścieżki po śliskich kamieniach i kolejne, coraz wyższe wodospady, za każdym razem wywołują ciarki na plecach. Siedem, osiem metrów w dół, chwila wahania i skok. Każdy wyzwala mnóstwo adrenaliny. Im wyższy skok, tym dłużej opadamy w ciemną głębię wody. Gęsta otchłań zamyka się nad nami, tysiące lodowatych szpilek naciera z każdej strony, woda napiera coraz mocniej i przez moment wydaje się, że już nas nie wypuści. Tych kilka sekund wydaje się wiecznością, ale po chwili wypluwa nas z powrotem na powierzchnię. Głęboki wdech... żyjemy. Cali trzęsiemy się z zimna i zapewne z emocji.

image

image

Jeden z siedmiometrowych progów, najeżony wystającymi z wody skałami, pokonujemy asekurowani na linach. Jeszcze tylko kilka zjazdów w kamiennych rynnach, kulminacyjny skok z dziesięciometrowej skały i docieramy nad krawędź sześćdziesięciometrowego olbrzyma. Stąd już nie skaczemy, ale stojąc na progu pionowo spadającego wodospadu, ciągnie nas żeby zejść na linie po skałach przy kaskadzie i zobaczyć ją w pełnej krasie, od dołu. Niestety tego wycieczka już nie obejmuje...

Ze sporą dawką wyprodukowanych endorfin, idziemy za ciosem i jedziemy nad Pacyfik, żeby przypomnieć sobie jak wygląda surfing. Plaże Salwadoru to podobno raj dla surferów. Niestety w odróżnieniu od meksykańskiego Puerto Escondido plaże w okolicach słynnego El Tunco są usiane kamieniami. Ujeżdżanie fal nad najeżonym głazami dnem nawet dla doświadczonych surferów często kończy się licznymi urazami. Przy naszych marnych umiejętnościach, wyobraźnia podpowiadała mi najgorsze możliwe scenariusze.

image

image

Przez dwa dni, usiłujemy nie dać zmasakrować się o skały i jednocześnie pierwszy raz o własnych siłach złapać falę. Niestety te robią z nami co chcą i nie obywa się bez pokaleczenia o wystające głazy. Bilans naszych zmagań sprowadza się więc do kilku marnych ślizgów na brzuchu i dwóch złapanych przez Łukasza fal. Smak porażki osładzają nam jednak niesamowite zachody słońca i leniwe wieczory spędzone w hamaku.

image

image