Karaibskie Święta na Caye Caulker

Po zaledwie dwóch godzinach jazdy przekroczyliśmy gwatemalską granicę i wjechaliśmy do Belize. Trudno powiedzieć co dokładnie się zmieniło, ale mieliśmy wrażenie, że zmieniło się wszystko, a różnice widać było gołym okiem. Krajobraz zazielenił się jeszcze bardziej, pojawiło się więcej palm i bujnych pastwisk. Drewniane domki z werandami ożyły kolorami. Śniadych Indian i bledszych Ladinos (mieszankę Indian z Europejczykami) zastąpili czarnoskórzy, przeważnie uśmiechnięci, mieszkańcy maleńkiego Belize. Muzyka w autobusie ze skocznego latynoskiego disco zmieniła się na pogodne reagge.

image

Okazało się, że Belize to naprawdę zaskakująca mieszanka kultur i języków. Zdecydowaną większość stanowią tu Kreole, potomkowie afrykańskich niewolników i brytyjskich piratów. Bardzo ciężko jest zrozumieć ich angielsko-kreolski dialekt, ale naprawdę dziwny jest język Garifuna, innej, dużej grupy etnicznej Belize. Potomkowie Afrykanów oraz rdzennych mieszkańców Karaibów i Środkowej Ameryki, są również czarnoskórzy, ale ich kultura i język są na tyle niepowtarzalne, że zostały wpisane na listę dziedzictwa kultury UNESCO. Do tej kolorowej mieszanki, należy dodać jeszcze sporą populację Majów, na południu kraju mieszkających w drewnianych, długich chatach krytych palmową strzechą, do złudzenia przypominających polską wieś sprzed stu lat, a także Chińczyków, prowadzących chyba każdy jeden sklep w tym kraju. Gdyby pewnego dnia postanowili ogłosić strajk i zamknęli sklepy, Belize groziłaby przymusowa głodówka.

Jakby dla równowagi, rolnictwo leży w rękach pochodzących z Niemiec i Holandii Mennonitów. To bardzo tradycyjna, protestancka społeczność, przypominająca Amiszów. Wielu z nich radykalnie odrzuca to co współczesne. Przemieszczają się bryczką zaprzężoną w konie oraz noszą proste, staroświeckie stroje. Mężczyźni ubierają się więc w długie koszule, słomkowe kapelusze i spodnie na szelkach, a kobiety długie skromne suknie i czepki. Wyglądają jakby przenieśli się w czasie. W miejscach gdzie mieszkają na drogach pojawiają się w znaki " Uwaga, dorożki!" przywołujc szeroki uśmiech na twarzach przyjezdnych.

O tej kulturowej różnorodności dowiedzieliśmy się jednak dopiero będąc w Belize. Do tego momentu dawny Brytyjski Honduras kojarzył nam się z ciepłymi wyspami i rastafarianami. Dlatego Święta postanowiliśmy spędzić na małej wysepce Caye Caulker ( czyt. Ki kalker). Chociaż geograficznie nie należy do Karaibów, to tak właśnie Karaiby sobie wyobrażaliśmy. Małe kolorowe domki i palmy pochylające się nad turkusowym morzem. No i oczywiście uśmiechnięci od ucha do ucha, czarnoskórzy mieszkańcy, w dredach i jamajskich czapeczkach a la Bob Marley.

image

Poza uroczymi knajpkami i pysznymi owocami morza, wyspa oferuje też sporo wodnych atrakcji. Najbardziej znaną jest oczywiście wycieczka do Blue Hole, ale jest to rozrywka droga i jak uznaliśmy, trochę przereklamowana. Gdyby dysponować pokaźnym budżetem, urodę tego miejsca tak naprawdę najlepiej byłoby podziwiać z powietrza, zamiast spod wody.
Caye Caulker oferowało jednak także wycieczki snoorklowe na pobliską rafę w tym na Shark Ray Aley (30 USD/osoba), gdzie w płytkiej wodzie moglibyśmy pływać z rekinami i płaszczkami. Nie zastanawialiśmy się ani chwili!
Zanim jeszcze na rafie został utworzony rezerwat, na Shark Aley rybacy oczyszczali łodzie po połowach. Drapieżniki przezwyczaiły się, że można tu tanim kosztem napełnić sobie żołądek i na dźwięk zbliżającej się łodzi, niezawodnie stawiają sie w "umówionym" miejscu. Na spotkanie z nami stawiło sie ich całe mnóstwo.

Woda jest naprawdę płytka, stoimy więc zanurzeni w niej po pas starając się utrzymać równowagę. Nie jest to jednak takie proste bo prąd jest dosyć silny, a robiąc krok łatwo się potknąć o rekina albo poślizgnąć na płaszcze. Drapieżniki od lat przyzwyczajone do ludzi nie robią sobie nic z naszej obecności, spokojnie pałaszując przynętę, którą nasz przewodnik wcześniej wyrzucił z łodzi. Czujemy się trochę dziwnie bo raz po raz rekin lub płaszczka ocierają się o nasze nogi, a jedna z nich postanawia odpocząć sobie chwilę na plecach Doroty.

image

Po skończonej uczcie leniwie pływające zwierzęta dają się czasem pogłaskać. Trochę wstyd się przyznać, ale nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności delikatnego pociągnięcia za ogon trzymetrowego rekina. Takie zachowanie raczej rzadko nie pociąga za sobą nieprzyjemnych konsekwencji:)

Poza oglądaniem morskiego życia na rafie, inną specjalnością wyspy są dania przygotowywane z owoców morza, wśród których królują te z lobstera, przyrządzanego na różne sposoby. Jedzenie na wyspie nie należy do najtańszych, zwłaszcza jak na nasz podróżniczy budżet, ale po miesiącach jedzenia tortilli, ryżu i smarzonych kurczaków, rzuciliśmy się na nie łapczywie. Z resztą gdzie indziej moglibyśmy spróbować całego lobstera za 12 USD? Zajadaliśmy się zatem krewetkami w mleczku kokosowym, grillowaną langustą w maśle czosnkowym czy też krewetkowymi szaszłykami.

image

Na Wigilię zamiast karpia zaserwowany został nam zestaw owoców morza w mleczku kokosowym i choć potraw nie było dwunastu, a tradycyjnego karpia zastąpiła barakuda była to jak dotąd najbardziej niezwykła Wigilia w życiu.

Święta były niezapomniane. Zamiast śniegu mieliśmy plażę, zamiast ośnieżonych drzew palmy. Sztuczna choinka przyozdobiona była muszlami, a tradycyjne szusowanie na nartach zastąpiła wyprawa kajakiem dookoła wyspy.....


I jeszcze filmik z karmienia mureny na rafie: